Jeśli mieliście okazję kiedyś mieszkać w jednym domu ze swoją babcią lub dziadkiem (bądź obojgiem) to z pewnością spotkaliście się z syndromem „zostaw to, to jest dobre” znanym również jako zaawansowany zespół „ale to się przyda”.

Cała zabawa polega na tym, że gdy próbujecie wyrzucić jakąkolwiek rzecz, która od pięciuset lat leży zapomniana gdzieś w najciemniejszym zakamarku strychu nagle okazuje się, że jest im ona niezbędna do życia jak telewizor z pilotem.

Albo może coś nieco mniej ważnego – dajmy na to powietrze…

Porządki – wyciągasz z czeluści poddasza zżółkłą połamaną sokowirówkę marki „Ленина сок” leżącą tam od wielu lat i pamiętającą jeszcze wyprawy Kolumba i Magellana, aż tu nagle znikąd pojawia się Twoja babcia krzycząca „ale zostaw to, to jest dobre przecież!”.

A najlepsze jest to, że nawet nie zdążyła jeszcze zorientować się co właściwie trzymasz w rękach. Strzela w ciemno mając nadzieję, że nie jest to kolekcja świerszczyków, albo coś gorszego jak choćby buczący subwoofer, który został Ci po wydachowanym onegdaj maluchu.

Po prostu wie, że masz właśnie zamiar coś wyrzucić i od razu stara się Cię od tego zamiaru odwieść.

Jeśli nie mieliście przyjemności mieszkania pod jednym dachem ze starszymi osobami, to może się Wam wydawać śmieszne, ale nie wyobrażacie sobie jakim trzeba być politykiem, żeby przekonać babcię, że teraz nie będzie nagle robić soków tym radzieckim trupem skoro nie raczyła tego czynić tego przez ostatnie czterdzieści lat.

Ale to jeszcze jest nic. Jeśli chcecie sprawdzić w praktyce co oznacza termin „gniew boży” to spróbujcie tknąć jakiś krzaczek w ogródku. Wiem, bo sam to kiedyś przechodziłem – nasz ogród wyglądał jak łąka, na której ktoś po pijaku posadził kilka przypadkowych drzewek, pomalował je na biało szczotką z wapnem, a potem luki między nimi uzupełnił okropnymi bukszpanami i klombami ze starych opon.

Totalna anarchia.

Coś jak psychodeliczna, baśniowa kraina z reklam ciastek dla dzieci. Powiedziałbym, że do pełni szaleństwa brakowało tam jeszcze tylko jednorożca, albo stada gumowych, różowych flamingów.

Wyglądało to tragicznie – nie nadawało się do koszenia więc wszędzie rosła bujna trawa naznaczona wyspami mleczy, dmuchawców, pokrzyw i innych roślinek. Jedyne miejsce, w którym dało się ustawić od biedy leżak bez wsparcia GOPR-u, GROM-u i NASA było wiecznie zajęte bo wisiał tam sznurek z praniem.

Strach było wypuszczać na dwór psa w obawie, że z tego buszu wyskoczy na niego jakaś dwumetrowa krwiożercza biedronka i porwie biedaka w sobie tylko znanym kierunku.
Kiedy człowiek zaparkował samochód zbyt blisko trawnika, ślimaki wciągały go do oczka wodnego i topiły.

Ale z punktu widzenia mojego dziadka wycięcie tam choćby jednej malutkiej gałązki powinno być karane śmiercią. Bo to był jego ogród, a „te drzewko to sam ze szkółki pod Jarocinem tu przyniósł w sześćdziesiątym piątym”.

I jak tu dyskutować?

Wprowadzanie jakichkolwiek zmian w aranżacji ogrodu wymagało ode mnie wiele sprytu, determinacji i wielopoziomowego myślenia. Kombinowałem, analizowałem i testowałem różne scenariusze mające doprowadzić do zmiany tej dżungli w możliwy do okoszenia trawnik. Mój brat znalazł jednak znacznie prostszy i szybszy sposób.

Nazwał go „wypierdol w kosmos i uciekaj”.

W dwa dni zrobił w ogródku taką Hiroszimę, że nawet krety wyniosły się na działkę sąsiada w obawie o  życie swoje i swoich dzieci. Punktem kulminacyjnym był wjazd na środek ogródka ciągnika, który następnie wyrwał betonowe murki oddzielające wcześniej plac od ogrodu. Armagedon to przy tym pestka.

Ale ostatnio zauważyłem, że sam mam podobną tendencję do chomikowania różnych rzeczy. Gdybym teraz wpadł do garażu i posegregował zmagazynowane tam części okazałoby się, że przynajmniej połowa nie jest mi zupełnie do niczego potrzebna, a druga połowa nie pasuje do żadnego z moich samochodów. Mam na przykład kompletny układ hamulcowy z escorta MK4 XR3i, elektryczne lusterka z fiesty MK6 i trzy komplety obudowy rozrządu do silnika ZETEC. Nie wiem na jaką cholerę mi aż trzy ale szkoda było mi je wyrzucić „bo się jeszcze przydadzą”.

A to tylko kilka przykładów – mam też zderzaki, kilka kompletów felg i sporą kolekcję gaźników do samochodów których nawet nigdy nie miałem.

Śmiem zatem twierdzić, że starzeję się nieuchronnie i za niedługo zacznę kolekcjonować wytarte opony broniąc się zaciekle słowami „bo one przecież dobre są”.

O zgrozo.

Ale takie przemyślenia mają i swoje dobre strony. Po pierwsze w końcu zmobilizowały mnie one do posprzątania tego mojego grajdołka. Opracowałem przy tym technikę segregacji, która w dużym skrócie polega na tym, że jeśli waham się nad przydatnością czegoś dłużej niż 3 sekundy to trzeba to wyrzucić.

Genialna technika.

Ma co prawda pewne niedociągnięcia – z rozpędu ze trzy razy już wywaliłem mojego psa, który biegał mi ciągle wokół nóg. Jemu najwyraźniej ta zabawa w wyłażenie z kubła bardzo się spodobała, bo korzystając z okazji za każdym razem wyciągał sobie stamtąd jakąś nową zabawkę śmierdzącą jeszcze bardziej niż on.

Porządki są dobre, ale jeśli mają polegać na przekładaniu przedmiotów z jednego miejsca na drugie, to lepiej je sobie darować.

Ten czas lepiej poświęcić na coś konstruktywnego…

Na przykład obejrzeć coś na Discovery i napić się piwa.

I tak też uczynię…

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *