Kiedyś miałem w domu prawdziwą pralkę-podróżnika. Wystarczyło nakarmić ją brudnymi gaciami i podłączyć do prądu, a ona zaczynała sobie spacerować po całym mieszkaniu w akompaniamencie dźwięków rodem z indyjskich horrorów trzeciej kategorii. Załączasz pranie, wychodzisz na dwie godziny, a kiedy wracasz i wchodzisz do łazienki żeby je wyjąć i rozwiesić okazuje się, że pralki już tam nie ma. Na ziemi pozostało tylko trochę wody i trop po małych, gumowych nóżkach prowadzący gdzieś  na korytarz.

Rozpoczynasz więc poszukiwania i po kwadransie udaje Ci się ją odnaleźć schowaną w kącie kuchni, gdzie razem z lodówką obrabia flaszkę wybielacza i chipsy o smaku calgonu.

Co więcej – kiedy próbowało się zaprowadzić ją z powrotem do łazienki, wyrażała swoją dezaprobatę kopiąc prądem w najczulsze części ciała (i nie mam tu bynajmniej na myśli małego palca u stopy). Jeśli się dłużej zastanowić, to ta pralka w swoim życiu zrobiła więcej kilometrów niż moje samochody razem wzięte – i była przy tym wybitnie imprezowa.

Potrafiła wychlać całą butelkę płynu do płukania, wciągnąć pół kilo białego proszku, a potem przez godzinę skakać po łazience z objawami upojenia i ADHD stukając, piszcząc i hucząc jak stary myśliwiec.

Kiedy wchodziła w wirowanie sąsiedzi zabierali z ogródka dzieci i schodzili do piwnicy bo myśleli, że nadciąga tornado. Już nawet goście obsługujący sejsmografy w Tokio wiedzieli kiedy robiłem pranie…

Ale pewnie zastanawia Was dlaczego o tym mówię – otóż doszedłem do wniosku, że moja pralka wiodła bardziej szalony żywot niż ja. W ogóle od jakiegoś czasu zacząłem zastanawiać się jak powinno wyglądać życie człowieka, aby mogło być uznane za spełnione. Co powinien zrobić każdy z nas, żeby w wieku osiemdziesięciu lat mógł spokojnie usiąść w fotelu, wyciągnąć nogi na starym taborecie z IKEI i powiedzieć „Ach wnusiu, twój dziadek to miał kurwa taaaakie życie…”.

Zawsze podobała mi się wizja jeżdżenia po świecie i życia z dnia na dzień. Jedna noc tutaj, rano znów tam. Wczoraj na Jamajce, dziś w Singapurze… a jutro? Może Sydney? Albo Suwałki?

Siedzenie na plaży pod gwieździstym niebem i pociąganie rumu ze sfatygowanej butelki przy dźwiękach niewystrojonego ukulele. Wam pewnie też taka wizja wydaje się całkiem atrakcyjna. Żadnych podatków, spłacania rat za opiekacz do kanapek czy martwienia się, że opony mają już słaby bieżnik.

Żadnego wstawania do pracy, pilnowania czy na pewno zamknęliście okno i prasowania sterty koszul.

Ale ze mnie generalnie to taki podróżnik, jak z Hyundaia Getz krążownik szos… Przez długi czas palmy oglądałem co najwyżej na sklepowym plakacie batonika Bounty, a moje wyobrażenie o krajach śródziemnomorskich kończyło się na relacji z Rajdu Korsyki.

Na koncie moich wojaży zagranicznych najdalszą była wycieczka do Sosnowca.

Wizja włóczenia się po świecie z plecakiem i garścią dolarów w kieszeni może się wydawać kusząca, ale większość osób nie zdaje sobie sprawy z pewnych dość istotnych niedogodności, jakie się z tym wiążą. Wyobraźcie sobie przykładowy scenariusz – sprzedacie dom, kupicie bilet na Dominikanę i koszulę w stylu Indiana Jones’a w kolorze khaki, a następnie podwijacie w niej rękawy i wyruszacie w wieczną podróż po kolorowym świecie.

A kiedy wyłazicie z lotniska w Santo Domingo i kierujecie się w stronę najbliższej plaży jadowita jaszczurka gryzie Was w piętę i umieracie w konwulsjach gdzieś w przydrożnych krzakach.

Musicie przyznać, że nie brzmi to zbyt zachęcająco. Albo podczas spaceru po kolumbijskich wzgórzach zostajecie zastrzeleni przez handlarzy, którzy z powodu waszej kozackiej koszuli mylą Was z amerykańskim szpiegiem o imieniu Jefferson. Albo też w kiepskiej jakości barze gdzieś w Meksyku kokainowy gang odrąbuje Wam głowę maczetą bo zachciało się Wam pod wpływem Tequilii pomacać po tyłku kobietę jednego z compadres.

Albo jeszcze coś gorszego – dajmy na to leżycie sobie nocą na plaży, a piasek włazi Wam w goły tyłek bo nie zabraliście ze sobą bielizny na zmianę.

Ale są i inne kwestie, które sprawiają, że takie życie bez domu jest do bani. Jeśli zachorujecie to jedyną osobą, która się o Was zatroszczy będzie w najlepszym wypadku zezowata pielęgniarka z wąsami. W pachnącym pleśnią szpitalu gdzieś na końcu świata będzie Wam ona okazywać czułość przynosząc raz dziennie niedomytą kaczkę i paćkę zrobioną z czegoś co podobno kiedyś było jedzeniem.

A jeśli wejdziecie na górski szczyt gdzieś w północnych Chinach i uda się Wam zrobić piękne zdjęcie zachodzącego słońca, to jedyną osobą z którą będziecie mogli się podzielić tą radością będzie świstak, który w czasie Waszego monologu nasra Wam do plecaka, a potem ucieknie.

Fajnie jest mieć swoje miejsce na ziemi.

Miejsce do którego można zawsze wrócić, przytulić się do bliskiej osoby i najzwyczajniej w świecie zapłacić rachunek za kablówkę. Albo po raz ósmy rozpieprzyć niechcący tę szufladę ze skarpetkami w sypialni. Czy też wspólnie z przyjaciółmi urządzić sobie w salonie konkurs karaoke po czym pod wpływem koncertów „Guns N’ Roses” wyrzucić zrobiony z butelki mikrofon przez zamknięte okno.

Albo też potknąć się na schodach o przygrubego jamnika i złamać nogę w czterech miejscach demolując przy tym szafki w przedpokoju i ukochany wazon rodziców.

W domu nawet taki wypadek może się okazać fajny.

Bo kiedy będziecie mieli osiemdziesiąt lat usiądziecie na swoim wytartym fotelu, po czym spojrzycie na swojego wnuka i powiecie „Chłopcze, a co Twój dziadek kiedyś po imprezie na tych schodach wykombinował…”

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *