Podejrzewam, że gdyby zapakować słoik kawy rozpuszczalnej i czajnik do rakiety, a potem wystrzelić go na marsa to od razu znalazłoby się tam życie. Nic co skrywa to czerwone kamieniste zadupie nie oparłoby się temu kofeinowemu aromatowi.

Kawa, którą parzę rano ma taką moc, że mogłaby przesuwać meble.
Dziwię się, że Ci głupcy wciąż wiercą w ziemi w poszukiwaniu jakiegoś łupka zamiast przyjść do mnie po podwójne espresso. Postawili by to w środku reaktora i przez najbliższe dwadzieścia lat nie musieliby martwić się o to czym karmić swoje ładowarki od gejPodów.

Odkąd kilka lat temu zacząłem pracę w firmie działającej w branży IT kawa stała się jedną z moich najlepszych przyjaciółek. Poniedziałkowy poranek tak naprawdę zaczynałby się około godziny 14:00 gdyby nie ten piękny, zielony słoiczek stojący na firmowej półce.

Nawet nie wiecie jak ciężko jest bez pokaźnej dawki kofeiny otworzyć rano skrzynkę mailową i odpowiedzieć na czekające wiadomości.

Jeśli rano nie wypiję kawy to jestem tak nieprzytomny, że odpisuję nawet na maile dotyczące powiększenia penisa i ogromnej wygranej w loterii, w której nigdy nie brałem udziału. (O ile wcześniej nie pomylę laptopa z suszarką do naczyń).

Kawa jest dobra.

Kiedyś nie miałem takiego problemu – wstawałem o piątej rano i przed szkołą wybierałem się na kilku kilometrowy jogging po górach. Potem szybki prysznic i biegiem na autobus. Budziłem się na zawołanie i w zasadzie po dwóch minutach od dotknięcia podłogi prawą nogą byłem już w stanie normalnie funkcjonować.

A dziś kiedy mam się rano zwlec z łóżka przypomina to trochę pojedynek z poduszką przy użyciu mocy Jedi…

Odwieczna walka umysłu z materią tocząca się każdego ranka na krawędzi mojego łóżka… A na dokładkę z reguły to lewa noga jako pierwsza opuszcza podwoje cieplutkiej kołderki co zdecydowanie nie rokuje dobrze dla moich podwładnych.

Ale jednak to nie kawa, ani też moje kończyny są tematem dzisiejszych przemyśleń. Bo widzicie, codziennie rano dojeżdżam do biura w zasadzie tą samą drogą. Jeżdżę przez miasto w tych samych godzinach i nawet mam już kilka swoich ulubionych samochodów, które często spotykam. Ot choćby niebieski Escort cabrio umykający mi zawsze rano w odnogę ulicy Michałowicza (Pozdrawiam).

Ale założę się, że przynajmniej raz w tygodniu zdarza się Wam spotkać na drodze idiotę, który w swoim samochodzie z gumowymi dywanikami postanawia urządzić sobie konkurs na najwolniejszy przejazd danego odcinka drogi.

Praktycznie codziennie trafiam na idiotów, dla których znak ograniczenia prędkości do pięćdziesięciu kilometrów oznacza coś tak szalonego, że lepiej tego nie próbować.

Codziennie rano banda debili w swoich białych oplach porusza się dwupasmową drogą w tempie, które stado żółwi określiło by mianem powolnego. Tempie, przy którym piesza wyprawa na biegun północny wydaje się być czymś obłędnie szybkim. Tempie w którym rosną topole, a gwiazdy w innych galaktykach wypalają się i zostają wessane w czarne dziury o rozmiarze trzynasto calowej felgi. Goście z bezprzewodowymi słuchawkami bluetooth całkowicie paraliżują i tak już okropnie zakorkowane drogi bo mają tak beznadziejną pracę, że chcą się w niej znaleźć jak najpóźniej.

A do tego mają wyjątkowo okropne żony i dzieciaki malujące paznokcie na czarno, dlatego równocześnie chcą jak najwcześniej opuścić swoje domy.

A potem tłuką się firmowymi astrami kombi i nie dają żyć innym ludziom, którzy w przeciwieństwie do nich nie chcą tracić swojego barwnego życia na jazdę 30km/h po drodze, na której obowiązuje ograniczenie do pięćdziesięciu. A realnie da się jechać osiemdziesiąt nie powodując przy tym w zasadzie żadnego zagrożenia. Drogi bez ani jednego zakrętu, szerokie jak tyłek Wojciecha Manna i pozbawione nieoznakowanych przejazdów kolejowych czy niebezpiecznych przejść dla pieszych.

Na boga, co wyście zrobili ze swoim życiem, że jazda 30 km/h białą astrą kombi jest najlepszą rzeczą, która spotyka Was tego dnia?!

Każdego ranka z uśmiechem na twarzy wsiadam do swojego samochodu. Lubię nim jeździć, ale pomimo to lubię również szybko znaleźć się w pracy aby móc zająć się tym, za co dostaję pieniądze. I nie ukrywam, że lubię to co robię i sprawia mi to sporo satysfakcji. Nawet pomimo tego, że rano aby odróżnić długopis od skanera muszę wlać w siebie dawkę kofeiny mogącą zabić dorosłego konia.

Ostatnio zdarza mi się łamać jedną z moich świętych zasad, ponieważ zaczynam wyprzedzać samochody prawym pasem. Wiem, że to sprzeczne z prawami natury i wyglądam w takiej chwili na skończoną parówkę, ale gdyby ktoś wyprzedził mnie prawym pasem to czułbym się tak głupio, że miałbym opory spojrzeć ludziom w oczy.

A tymczasem beztroski gość z bezprzewodową słuchawką nie robiąc sobie nic ze sznura omijających go prawą stroną samochodów w najlepsze kontynuuje swój plan spowolnienia wzrostu PKB.

Dziesięciu takich beztroskich i połowa miasta albo spóźnia się do pracy, albo dociera do niej tak sfrustrowana, że jedyną rzeczą, którą jest w stanie zrobić jest wywalenie kilku osób z działu marketingu.

To naprawdę jest złe.

Jeśli ktoś tak bardzo nie lubi swojego życia to niech zmieni pracę, albo zacznie jeździć do niej pociągiem. Albo niech przed wyjściem z domu wypija dobre espresso, żeby strząsnąć z siebie ten flegmatyczny pokrowiec.

Kawa jest dobra.

Naprawdę wypić rano filiżankę…
Choćby po to, żeby móc usiąć na chwilę i przemyśleć czy nie warto zmienić czegoś w swoim życiu…

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *