Czasami mam takie nagłe napady pierdolca skutkujące tym, że przez cały wieczór siedzę na allegro i oglądam sportowe wozy z lat 60-tych. Siedzę tak, liczę, kalkuluję i zastanawiam się, czy ze względu na konieczność poczynienia pewnych daleko idących oszczędności byłbym w stanie przeżyć kilka lat pijąc wyłącznie wodę z kałuży i przyjmując około dziewiętnastu kalorii dziennie.
Zimą żywiłbym się w paśnikach, a latem chodziłbym wyjadać potajemnie borówki z koszyczków w biedronce.
Okazjonalnie dojadał sobie styropianem z elewacji sąsiada – tak to sobie sprytnie zaplanowałem.
O co jednak chodzi – jak podejrzewam większość z Was myślała kiedyś o kupnie takiego skrajnie starego wozu z trójkątnymi okienkami, chromowanymi zderzakami i kierownicą o grubości łydki typowego hipstera. Na pewno oglądając „Skyfall” choć raz pomyśleliście sobie jak fajnie byłoby trzymać w garażu takie DB5, prawda?
To kuszące bo takie samochody mają styl i klasę, o którą dziś (o ile nie dysponujecie kwotą, która wystarczyłaby w zupełności do sfinansowania zamachu stanu w jakimś afrykańskim państewku) jest zwyczajnie trudno. Większość przedmiotów dostępnych w budżecie zwykłego Kowalskiego to pozbawiony osobowości i choćby śladowych ilości charakteru syf.
Stary wóz to zatem doskonały sposób, by relatywnie niewielkim kosztem teleportować się do świata ludzi zalewających kornflejksy szampanem (nie mówię tu oczywiście o DB5 bo ten jest horrendalnie drogi – jest jednak sporo tańszych alternatyw). Co prawda nadal będziecie tak samo biedni jak wcześniej (a nawet bardziej bo wydacie wszystko na zardzewiałego Karmana) ale dzięki chromowanym lusterkom i fotelom bez zagłówków staniecie się też zarazem dużo bardziej interesujący.
Parkując czarną Alfę Spider rocznik 69 pod modną restauracją w centrum macie gwarantowaną uwagę kobiet, które przyjechały tu ze swoimi facetami w czarnych Audi A4.
Tych, które przyszły tu same, bez facetów z Audi A4 zresztą też.
Tak klasyki postrzega dziś większość osób – to nie są samochody, które kupuje się bo zwyczajnie lubi się jeździć starymi samochodami. Mało kto lubi jeździć starymi samochodami, bo stare samochody jeżdżą w większości wypadków jak stare samochody.
Stare samochody tak mają.
Z resztą spójrzcie na to w ten sposób: czy choć raz pomyśleliście, że fajnie byłoby wyrzucić z salonu tę 50 calową plazmę i postawić w jej miejsce malutkiego Rubina z tym świecącym na różowo kineskopem i kanałami zmienianymi za pomocą guzików?
„Kochanie – obejrzyjmy dzisiaj Bonanzę na tym małym, piszczącycm telewizorku! Ten nieczytelny obraz i latające po ekranie paski są takie klimatyczne!”
Stare samochody w większości wypadków jeżdżą równie archaicznie jak wyglądają. Ktoś przyzwyczajony do precyzyjnego układu kierowniczego, foteli z trzymaniem bocznym i pedału hamulca nie wpadającego w podłogę za każdym razem gdy tylko się go dotknie będzie czuł się w takim wozie jak żywcem przeniesiony w czasy Edwarda I.
I nie będzie to ta filmowa, pełna romantyzmu podróż złoconą karetą tylko jedna wielka, śmierdząca kupa łajna i gangrena żywcem wyjęta z zamkowego lochu.
Do czego jednak właściwie zmierzam – jeśli przyjrzycie się samochodom, które zostały wyprodukowane jeszcze w latach 60-tych, zauważycie, że ich prędkości maksymalne z reguły zaczynają się od cyfry „1”. Oznacza to, że większość wyprodukowanych w tamtym okresie modeli – nawet tych typowo sportowych, posiadała osiągi na poziomie niespecjalnie dynamicznej, miejskiej popierdółki z epoki współczesnej.
Przykładowo – wspomniana wcześniej Alfa Romeo Spider z 1969 miała silnik 1.3 i całe 87 koni. Do setki rozpędzała się w 11 sekund – czyli mniej więcej tyle, w ile robi to obecnie dostawczy Fiat Ducato wiozący właśnie nową wiertarkę udarową zamówioną na allegro przez Waszego sąsiada zza ściany.
Te dane mogą wydać się dziś śmieszne, ale dzięki temu ściganie się samochodami na drogach publicznych zwyczajnie miało wtedy sens. Większość wozów w normalnych warunkach była w stanie osiągnąć 160km/h po około miesiącu – to zaś sprawiało, że realna prędkość takiego drogowego wyścigu oscylowała w granicach 60-80 kilometrów na godzinę.
Nie chcę nic mówić ale dzisiaj niektóre kobiety parkują z taką prędkością pod pobliskim centrum handlowym.
Można więc uznać, że czasy gdy obok siebie stawały na światłach otwarty Karman-ghia i dajmy na to – BMW 1602 były swego rodzaju złotą erą w mierzeniu penisów za pomocą niutonometrów i relacji masy do mocy silnika. Wtedy 90 koni zapewniało adrenalinę i emocje na poziomie, który dziś jest osiągalny co najwyżej poprzez czynny udział w jakiejś strzelaninie.
Ewentualnie walce na noże z somalijskim, jednookim niedźwiedziem będącym pod wpływem sporych ilości heroiny i sosu tabasco.
Spójrzcie zresztą jak to wygląda dzisiaj – większość wozów sportowych bez problemu osiąga ustalone ogranicznikiem 250km/h. Co więcej, dziś nawet pospolity rodzinny diesel z wiatrakiem i 15 uchwytami na kubki katapultuje się do setki w czasie, który w latach sześćdziesiątych ledwie starczał na wykonanie jednego cyklu pracy silnika.
Na dokładkę w totalnej ciszy i komforcie.
To oznacza, że jeśli na czerwonym świetle do wyścigu staną obok siebie dwa wozy z doładowanymi silnikami diesla, to po pokonaniu jakichś stu metrów osiągną one już prędkość spadającej asteroidy.
Na torze jet to ok, ale w centrum miasta?
Wydaje mi się, że właśnie z tego powodu dziś spod świateł ścigają się głównie palące olej Hondy Civic 1.3 i stare, zdezelowane Golfy. Nikt, kto posiada mocny, szybki wóz nie będzie ryzykował pędzenia po mieście z prędkością 160 kilometrów na godzinie bo dziś za coś takiego policjant może Was zastrzelić, a potem wywiesić Wasze zwłoki na jakimś maszcie – tak ku przestrodze.
Poza tym jeżdżenie po mieście z prędkością 160 km/h jest zwyczajnie głupie.
Żebyście jednak nie zrozumieli mnie źle – w żadnym wypadku nie mam zamiaru namawiać Was do ścigania się po mieście starymi samochodami. Chcę po prostu zwrócić Waszą uwagę na pewien istotny fakt. Owwszem, żyjemy dziś w epoce playstation. Sześć sekund do setki robi dziś wrażenie co najwyżej na gimnazjalistach, którym rodzice zabraniają haratać w Gran Turismo, a takie dajmy na to BMW 328i jak moje, w wyścigu na prostej mogłoby dostać baty nawet od seryjnego, różowatego hatchbacka z rozsuwanym dachem i gniazdkiem USB.
Takie czasy.
Może więc się wydawać, że aby móc ekscytować się motoryzacją tak jak kiedyś, potrzebne są nam dziś niesamowite pieniądze. Te trzy, cztery sekundy do setki kosztują z reguły dobre pół miliona. Wyjazd na track day, na którym można popiłować do oporu swoje V6 też nie jest tani – trzeba w końcu kupić jakieś porządne opony i klocki, przejechać pół kraju bo torów jak na lekarstwo, zapłacić za wjazd, jedzenie, hotel, paliwo…
To nie są małe kwoty – szczególnie jeśli jeździmy dwudziestoletnim E30 z instalacją LPG albo Hondą CRX kupioną za pięć tysięcy.
Gdzie więc szukać tej samochodowej radości? Jak ekscytować się 90 konną ośką, kiedy w internecie oglądaliśmy właśnie film, w którym jakiś młody Saudyjczyk palił gumę w pięćsetkonnym Lambo za półtorej bańki? Jak cieszyć się ze stojącej pod blokiem pordzewiałej e30 gdy na zawodach driftingowych pomacało się zaklatkowanego Nissana z turbiną wielką jak drzwiczki od pralki?
Widzicie, samochód by ekscytował wcale nie musi robić setki w pięć sekund, ani palić gumy na trójce.
Parę lat wstecz, szaloną jazdę zapewniało 90 koni i dwa gaźniki – i wierzcie lub nie ale po dziś dzień niewiele się w tej materii nie zmieniło.
Zwolnij, zrób redukcję z międzygazem, hamuj silnikiem i słuchaj. Chłoń drogę całym ciałem. Jedź świadomie, a nie jedź po prostu żeby jechać. Szukaj optymalnego toru, nie hamuj w zakręcie i zobacz jak genialnie wygląda pędząca w górę wskazówka obrotomierza. Rusz energicznie, dojdź do trójki i odpuść – prędkość wcale nie jest tutaj najważniejsza.
Jedź – i skup się tylko na tym.
Po prostu jedź – najlepiej jak tylko potrafisz.
Ludzie sie na mnie dziwnie patrzyli jak wsiadłem śmiejąc się z Bandziora. Dziwili się jak jazda kantem może sprawić tyle przyjemność.
Kantem z 88r…
A i zapomniałeś o jednym.
O tych wszystkich ludziach którzy podnoszą kciuki na twój widok jak jedziesz klasykiem czy to że cię częściej puszczą na drodze.
@Sobieski
Zgadzam się w stu procentach. Te wspomniane kciuki w górę i podziw przechodniów. Dla mnie to niesamowity zastrzyk do działania i dowód, że warto kochać swojego klasyka. :)
W minionym tygodniu był padł alternator w moim dupowozie, miałem do wyboru pożyczyć od ojca plastika, albo wyciągnąć cukierka, znaczy się 125p. Wybrałem to drugie. Pierdyliard uwag, że stare zawieszenie na dziurach śmiesznie pracuje, że oh, że klasyk, że ah… Ale to takie fajne, zapiąć małego boka na jakimś rondzie, czy słuchać muzyki z archaicznego safari 6.
A kciuki i tym podobne – czasami ułatwiają, czasami utrudniają, bo poruszenie na ulicy, bo jedzie stara gablota. Tylko czasami chcesz przemieścić się z punktu A do B w możliwie najkrótszym czasie. No chyba że tylko mnie drażni czasami taki zawalidroga.
Takie gadanie. Sprzedałem niedawno zaklatkowane E36 318is. Sprzedałem pomimo, że było genialne w zakrętach. Sprzedałem, bo nie ma torów, gdzie mogę się takim autem ścigać z równymi sobie. Średnia odległość na wyścig BMW Challenge dla mnie to 400km. Z lawetą, masakra, impreza zazwyczaj z hotelem 2 dniowa, bo ciężko po takiej trasie mieć siłę na tor.
Sprzedałem E36 dlatego, że mój tylnonapędowy hot-hatch ma 400KM. Że mogę nim po drogach jeździć pomiędzy autami jakby stały w miejscu. Bo 200kmh na blacie w paręnaście sekund daje więcej adrenaliny niż 100kmh. Bo nocne wyścigi kończące się bliżej 300kmh niż 200kmh dają tyle energii, że człowiek cały tydzień się czuje jak w reklamach redbulla. Że stwarza się większe ryzyko? Niekoniecznie – nowe auta tak mają. Nie zastąpią kierowcy, ale znacznie zmniejszają szanse wypadku jak i jego skutki. Zresztą, hamulce z mojego hothatcha zatrzymały by spokojnie niejedną załadowaną ciężarówkę. W końcu 200-0 nawet ich nie wzrusza, tylko felgi brudzi.
Troll, czy kretyn?
Both.
Obawiam sie ze kretynem jest tylko ten, co uwaza ze stare auta sa tak samo bezpieczne co nowe. Tak samo jak uwazanie, ze 15 do setki daje frajde jak 15 do 200.
Racją both ,
Sławomir nie obraź się, ale cały artykuł traktuje o tym że fun z jazdy możesz czerpać w taki sam sposób starymi samochodami jak nowymi ( tylko przy niższych prędkościach) Jako przykład podam 126p i zakręt bran przy 110km\h i fieste RS odpowiedź sobie gdzie adrenalina będzie wyższa
W 126p przy 110 km/h to i na prostej jest adrenalina…
105 to i dwusuwowym Trabantem się dało. I bezołowiówkę się lało. W 1994.
Dwa z czeterech moich kaszli szły 140. Co nie zmienia faktu, że 110 w Kaszlu to była prędkość najdalej na łuk, o zakrętach nie ma mowy ;)
Z tym bezpieczeństwem to się grubo mylisz – fizyki nie da się oszukać. Życzę Ci żebyś się a tym nie musiał przekonać na własnej skórze. Pamiętaj – zdrowego rozsądku nie zastąpi żadna technologia.
Fizyki nie oszukasz – dobrze powiedziane. Duzo lepsza przyczepność, lepsze zawieszenie, lepsze hamulce, a do tego systemy sprawiajace, ze niektore bledy kierowcy sa dopuszczlne.
To nie jest do konca takie proste. Tu nie tylko chodzi o konie mechaniczne. Cala adrenalina i zabawa jest w subiektywnych odczuciach kierowcy. Weźmy sobie na przykład bmw e39 ktorym ostatnio jechałem -170KM jest dość szybkie ale tego po prostu nie czuć. Cichutko wygodnie, lekko przesadzając – to ze mamy juz odcinke dowiemy sie dopiero z obrotomierza bo silnika prawie nie słychać. A teraz weźmy stare auto, niech będzie peugeot z turbo który ma turbodziure wielkosci kanionu. Czysto matematycznie ten peugeot jest wolniejszy od wspomnianego bmw ale odczucia z jazdy niesamowite, brak wspomagania, czujesz drogę kazda częścią ciała, wszystko ryczy a po strzale za turbo dziurą oczy wychodzą z orbit. I to jest wlasnie to odczucie. Teraz siedząc w aucie które jest niemalże statkiem kosmicznym nie odczuwamy tak drogi, mocy, wrażeń. W starym lekkim samochodzie bez wspomagania nawet te 90KM robi wrażenie.
Mam podobne auto ze śmigłem na masce i też 170 KM. Żeby poczuć to co mówisz nie trzeba wcale słyszeć silnika (inna sprawa że i tak go słychać tylko trzeba po prostu wyłączyć radio). Jak pognasz go pod 5,5 tyś i bardzo szybko zmienisz bieg na kolejny to poczujesz kopa w plecy. Silnik nie zdąży zejść z obrotów jak zapinacz wyższy bieg więc daje niezłego kopa. Oczywiście taka jazda jest zabójcza dla układu przeniesienia napędu, więc nie polecam stosować tego zbyt często. Poza tym po co ci więcej niż 8s do setki, przecież przez 90% czasu tłoczymy się w korkach miejskich. zwykłe R6 i RWD wystarczą do zabawy, tylko, żeby jeszcze było gdzie się pobawić.
Ja czerpałem kiedyś przyjemność z jazdy starym Polo Coupe, które ledwo jechało i miało 43 KM chyba :) Pamiętam, że był bardzo bezpośredni, nie miał wspomagania, głośny i bujał na zakrętach. Odczucia były jakbym jechał normalnym samochodem dwa razy szybciej.
Jeździłem wieloma autami, audi 2.5 TDI quattro, golfem VR6, mondeo 2.2TDCI. Są to owszem mocne auta, ale nie dają takiej frajdy jak ryczący 30letni przednionapędowiec bez wspomagania na twardym zawieszeniu. Miałem 1.8 90KM w Blosie, zawieszenie na tip-top i zabawa na suchym w zakrętach była nieziemska, przeswapowałem na 1.8 16V to banan na twarzy od ucha do ucha :D, bo już nie tylko w zakrętach zaskakuje. Przy 140 adrenalina jak przy 200 w limuzynie, a mimo to prowadzi się niewiele gorzej niż wypakowana elektroniką nówka.
2.5 TDI V6 zaczyna jako tako jechać w budzie B6, w wariancie 180 konnym (najlepiej po remapie) i z manualną skrzynią. Wszelkie inne konfigurację są przeciętne.
Wiadomo, że auto prostsze daje większe wyczucie jazdy, takie są youngtimery i klasyki. Za to je kochamy.
Dlatego tak ciągną motocykle. Jak nie myślisz to możesz i przy 50 polecieć w patyki, jesteś ty i maszyna (i fajne dupy na przejściach) :v
Pięciuset konnym panie kolego jak już ;)
Ciekawy artykuł, z którym się zgadzam w pełni.
Podzielę się swoim doświadczeniem. 5 lat temu byłem na torze w Kielcach, gdzie jeździłem Subaru Imprezą STI ze Szkoły Jazdy Subaru. Uczyłem się slalomu, próbowałem poślizgu, jeździłem po wewnętrznym torze. Było super, bo inaczej być nie mogło.
Dwa miesiące temu byłem na tym samym torze swoim Audi B6 1.9 TDI na treningu bezpiecznej jazdy. Ku mojemu zaskoczeniu frajda była taka sama, a może nawet i większa, bo od tego czasu wiem co moje auto rodzinne potrafi. Wszystko rozgrywa się na zakrętach (Colin McRae miał rację) a na mieście mamy głównie mistrzów prostej. By jeździć dobrze trzeba wiedzieć na czym dobra jazda polega, rozumieć samochód oraz fizykę.
Nowoczesna auta odcinają nas od drogi, dają wrażenie umiejętności i niezwykłych zdolności. Śliska nawierzchnia czy nietypowe sytuacje boleśnie to weryfikują.
Tommy jak zwykle celnie, więc nie ma tu się bardzo co mądrzyć :-)
Od siebie dodam tylko tyle, że wskutek niepojętego dla mnie do dziś dnia zbiegu przedziwnych zbiegów okoliczności miałem okazję pojeździć za kierownicą kilku potwornie szybkich samochodów – poczynając od E93 M3, przez Vipera i Gallardo, na profesjonalnych 500KM+ driftowozach i torowych wydmuszkach ze spiekowym sprzęgłem i zawiasem o ugięciu 0.5mm, skończywszy. I co? I gówienko! Właściciel jednego takiego driftowozu, którym pojeździłem sobie po torze z pełnym przekonaniem, że oto pokazałem całemu światu, jaki to ze mnie drajwer, powiedział krótko: „jedziesz jak pizda!”
Wtedy zrozumiałem w 100% co mi kiedyś powiedział jeden z instruktorów Szkoły Jazdy Subaru na torze w Kielcach – że taki przeciętny kierowca lepiej pojedzie po torze zwyczajnym samochodem do jazdy na codzień, niż takim przygotowanym do sportu. Bo w takim zwyczajnym, dajmy na to 90KM hatchbacku, czy nawet 150KM sedanie formatu wspomnianego A4 z łatwością osiągniesz na torze granice możliwości jego zawieszenia, układu kierowniczego, opon i hamulców. I będziesz doskonale wiedział, gdzie jest jeszcze ostro, ale fajnie, a gdzie zaczyna się highway to hell. Tymczasem w prawdziwie sportowym wozie, nawet fabrycznym (nie mówiąc o profesjonalnie przygotowanym do wyścigów 911 GT3, A-grupowym STI, czy 1000KM driftowej GT86) na przykład Subaru WRX nawet nie zbliżysz się do granic jego możliwości. Bo nie pozwolą ci na to ani twoje umiejętności, ani strach, ani zwieracz…
Dlatego właśnie więcej frajdy da poczciwa 90-konna Astra rzetelnie przegoniona po krętej drodze, niż GTR kolegi pociśnięty do odcinki na prostej dwupasmówce.
Bardzo fajne spostrzeżenie! :)
Wiem że Top Gear jest tak profesjonalny jak uśmiech dziewczyny na winklu, ale jednak:
Kiedy wpuścili Hammonda w F1 okazało się że nie potrafi nawet utrzymać prędkości takiej żeby temperatura hamulców i opon nie spadła poniżej jakiegokolwiek akceptowalnego poziomu. Wóz żeby być skuteczny wymagał szybkości, tymczasem jego głowa i wyżej przywołany zwieracz, nie pozwoliły mu na to! Bał się. Nie był w stanie ogarnąć możliwości fizycznych wozu :)
Sam jestem ciekaw co by to było gdybym dostał taką szanse! :>
Klasyk nie musi być piekielnie szybki. Kilka lat temu doznałem szoku po pierwszej od lat jeździe maluchem – 40 po miescie przeraża bardziej niż 200 w nowym aucie. Wszystko hałasuje, doskonale słychać świat na zewnątrz i wrażenie nadchodzącej śmierci nie zanika. W maluchu.. a gdyby tam było 90 KM ??
Z tym, że doskonale słychać świat na zewnątrz to się nie zgodzę. To niemożliwe z kolanami na uszach :>
Mam wrażenie, że nie rozumiecie o co Tommyemu do końca chodzi.
Miałem dużo aut. Dużo. Bardzo różnych. Bardzo słabych i naprawdę mocnych. Przede wszystkim stare.
Żebyśmy mieli jasność co do określenia ‚stara fura’. Auta z przełomu lat 80 i 90 kupuje jako młode, cywilizowane fury do jeżdżenia na codzień, stara fura musi mieć ponad 30 lat.
Jednym z moich ulubionych samochodów do jazdy jest Łada 2107 z silnikiem 1300.
Jest zajebista. Ma minus 15 koni, cienkie opony i debilną pozycję za kierownicą. Jest toporna i głośna. Ale w prowadzeniu daje tyle radości i lekkości, że ja pierdolę. Mały, słaby silnik, ale z iskrą szatana. Kręci się jak pojebany, strzela z wydechu, pierdzi, kwiczy – żyje.
Co z tego, że robi mnie pierwszy lepszy tedeik?
Na pewnym etapie życia w motoryzacji człowiek odkrywa, że ponad suche parametry, przeciążenia w zakrętach, prędkość maksymalną itp bullshity liczy się fun jaki daje auto. Michał dobrze prawie o Kashlonghini. Prym w tej kategorii wiodą stare włochy i wszystko co ma ich geny (kaszel, łada etc). Te auta są po prostu zajebiscie wesołe, człowiek automatycznie zaczyna się w nich cieszyć. Na pewno oglądaliście Top Gear India Special. Pamiętacie Hammonda w Mini?
O tą uciechę chodzi w prawdziwej motoryzacji, takiej w klasycznej formie, którą uprawiasz dla siebie, a nie dla lansu na mieście czy żeby podrywać panny. Jedyny parametr, który liczy się w klasyku to joy factor.
Amen.
Nic więcej nie dodam, żeby nie popsuć ;)
Czyli innymi słowami jest przedstawione to co było w ostatnim wpisie i potem w moim komentarzu :) Cieszymy gębę z samego faktu możliwości prowadzenia takiego dziada :) Jazda sama w sobie jest przyjemnością mimo braku wygody czy jakiś innych mankamentów.
Bo to daje charakteru. Bo dlatego każdy wóz z tamtej epoki jest unikalny. Daje dźwięki jak nic innego, czucie jak nic innego, jest przez to ciekawe a przez to przyjemne! :>
Otóż to.
Jak jeżdżę swoim golfem 3 co ma te 90 koni (a raczej miał, bo pewnie z racji wieku i gazu, te konie to już raczej poczciwe chabety ;) ) to mam większą przyjemność z jazdy niz przy jakimkolwiek nowszym wozie.
A jeźdzę czasem służbowymi. Choć są obietywnie szybsze, to wszystko jest wybrakowane. I już bywało, że przejeźdzałem takim 70 km/h przez miasto, bo nie odczuwałem prędkosci…
Drugi wóz, którym uwielbiałem jeździc to była łada samara z silnikiem 1500. Jakie to był zrywne…
Pod względem odczuć, to jeszcze matiz dostarcza wrażenia – słuchowe głównie – mając 70 na liczniku czuję się w nim jakbym jechał 90 i odruchowo próbuję wrzucić kolejny bieg. Całe szczęście, że z piątki nie da się wstecznego wcisnąć :D
Niestety i łada i golf trafiły do mnie pod koniec swojego żywota, bo rdza budę przeżera.
A teraz musze szukać czegoś rodzinnego… no i śmiesznie jest, bo 1,5 roczne dziecko siedząc w samochodzie też lubi prędkość, dźwięk silnika, nawet jak na dziurę trafiam. I podnosi krzyk kiedy musimy stac na przejeździe kolejowym, bo mu brakuje wrażeń. :D
I tylko żona jest w opozycji :(
A jak trafiam na gokarty, to mam w dupie wyniki – robię zakręty z poślizgiem, bo wybieram przyjemność z jazdy.:D
Jeśli czujesz przyjemność z jazdy Golfem 3 to szacun chłopie, ja nie umiem się cieszyć aż tak małymi rzeczami ;) W takim wypadku nie polecam wsiadania w auta z charakterem, po nich już się nie da wrócić do hitlernuden bez żalu ;)
Z charakterem? Ten wóz ma coś więcej – on ma duszę. Wiem, bo juz nie raz chciałem go udusić.;)
to jest golf gt, ma fotele recaro w skórze, itp.
do tego lekko utwardzone zawieszenie.
Gdyby mnie było stać, to by zafundował mu taką odnowę, jak Tommy Arancii, ale niestety…
A ja sie nie zgodze z teoria ze stare auto jest mniej wygodne, mam skode s100 z lat 70 i na miejskich „kocich lbach” jest duzo wygodniejsza niz c8 ktorym jezdze na codzien. Fotele z prawdziwymi sprezynami pod dupka:) i oczywiscie banany na twarzy wyprzedzajacych i kciuki ;)
Wcale nie musze sie scigac spod swiatel….. wystarcza mi widok takiej dechy, zegarow maski przed soba …..uwielbam nocny cruzing po miescie. Cisnienie wystarczajaco podnosi mi przegazowka miedzy biegami ….a kierownica cienka jak nozki hipstera dopelnia szczescia w zupelnosci…..:)
A z filmow to moze nie Arab w Lambo ale Gosling z Drive’a i jego Malibu:)?
Jak ostatnio na autostradzie mijałem kolumnę chyba pięciu ciężarówek , które jechały w pewnej odległości od siebie, więc było coś w stylu TIR – 10m przerwy – TIR – 10m przerwy – TIR… przy mocnym bocznym wietrze i jakichś 120 km/h w berlinie sportivo, to miałem więcej adrenaliny niż na Torze Poznań w Gallardo :).
Zgadzam sie klasyka ma to coś czego nie mają nowe auta. Niby wygodne i wszystko, ale to dalej nie jest to. Jazda starym fiatem daje dużo więcej frajdy niż jakimś M4
Ja tam dalej trzymam mojego starego Opla Tigre z mocnym silnikiem jak na takie małe auto. I zamiast jechać do pracy to jadę na zaprzyjaźniony tor do znajomego. Tam przez godzinę kręcę kółka i liczę czas. Niestety bardzo odstaje od tych, którzy mają ponad 200 koni i napęd 4×4.