Za każdym razem kiedy znajduję się pośrodku zgrupowania ubranych w żakiety pochodzące z lat 80-tych osób (które na dokładkę w większości wypadków niespecjalnie się lubią, a do tego są podejrzanie zainteresowane moim wzrostem, życiem intymnym oraz stojącym na stole sernikiem), momentalnie tracę chęć do życia oraz szeroko rozumiany urok osobisty.

Którego jak mi się zdaje i tak zbyt wiele nie posiadam.

Nienawidzę imprez rodzinnych.

Wszyscy patrzą wtedy na mnie tym trudnym do rozszyfrowania wzrokiem, a ja nie mam pojęcia czy oczekują ode mnie jakiejś dowcipnej anegdotki, podania im galaretki z kurczaka (obok sernika pozycja standardowa) czy może pokazu żonglerki płonącymi nożami.

Grube ciotki skanują mnie wzrokiem tak przenikliwym, że aż odruchowo zasłaniam rękami jajka. A potem opowiadają wszystkim dookoła o tym jaki to byłem słodki kiedy biegałem na golasa po ogródku ciotki Haliny, której pomimo usilnych starań za cholerę nie pamiętam.

I jeszcze klasyczne „byś się chociaż ogolił jak wiedziałeś, że przyjdą goście”…

W przeciwieństwie do nich ja jestem u siebie więc nie widzę powodu, dla którego nie miałbym chodzić po swoim własnym domu nosząc trzydniowy zarost i szare spodnie na siłownię, które bardzo lubię.

To chyba oni powinni się dostosować?

Połowa moich ciotek ma wąsy gęstsze niż Wałęsa, a mnie nie wypada pojawić się z lekkim zarostem? No proszę Was – gdzie to jakże modne ostatnimi czasy równouprawnienie?

Tak naprawdę pasuję do tego typu imprez równie dobrze co mój pies do pokazów tresury. Jedynym sposobem, żeby pokonał on jakikolwiek tor przeszkód jest przeciągnięcie gnoja przez trasę za jego ogon. On po prostu kompletnie się do tego nie nadaje – podobnie jak ja do zajadania ciasta i zaśmiewania się z opowiadanych po raz czterysta siedemdziesiąty szósty historyjek o tym jak to kiedyś mały Piotruś (ten od ciotki Janiny co to ma brata w Kołobrzegu – tego co to kiedyś jak kupił na przecenie dwa kilo marchewki i się mu siatka urwała) przez pomyłkę zamiast rzucić na tacę dwa złote, schował je do kieszeni.

No po prostu ha ha ha ha ha…

Zastrzelcie mnie – błagam…

Wolałbym już nawet być w tym czasie w garażu i polerować ranty.

Ba! Nawet wymiana oleju w skrzyni biegów nagle zdaje się być równie ekscytująca i pociągająca co udział w lesbijskiej orgii urządzonej przez drużynę seksownych cheerleaderek.

Dlaczego jednak zanudzam Wam dziś szczegółami z mojego życia rodzinnego? Wbrew pozorom sporo w nim analogii do samochodów. I nie chodzi tu wcale o to, że Ciotka Zofia za cholerę nie zmieści się w fordowskie Recaro (bo się nie zmieści jakby kogoś bardzo to interesowało).

Kiedyś, kiedy jeszcze należąca do Izy labradorka imieniem Amara (ja nazywam ją Marian bo lepiej oddaje to jej barwną osobowość) miała zadatki na nieco bardziej owłosioną Joannę Krupę, jeździliśmy co jakiś czas na różnego rodzaju wystawy psów rasowych. W dużym skrócie chodziło o to, że aby sprzedawać szczeniaki po 1500 złotych sztuka ich matka musiała pojawić się najpierw na kilku pokazach i wyglądać jak czworonożna Kate Moss.

Ponieważ jednak byłem wówczas w posiadaniu wyłącznie przebudowanego na wyścigówkę Forda Fiesty Xr2i na większość imprez jeździliśmy należącym do Izy trzycylindrowym Volkswagenem Polo.

Pomimo swoich wad i całej tej szeroko komentowanej pospolitości był całkiem sympatyczny. Muszę przyznać, że nawet go lubiłem. Poruszał się dość żwawo, a kiedy wciskało się gaz, warczał jak mały kundelek, któremu ktoś próbuje zabrać zabawkę.

Wrrrrr… oddaj to! {smyr, smyr butem}

Wrrrrr… No oddaj… {smyr, smyr}

Wrrrr… Wrrrrrrr…

To było nawet na swój sposób zabawne.

Nie miał żadnego wyposażenia, był bardzo lekki i zwinny, a lekko podcięty ręcznym potrafił całkiem fajnie pokonywać mokre zakręty. Był po prostu fajny – zasadniczo nie dało się go nie lubić.

Był jak rubaszny ratlerek z łatą na oku biegający pomiędzy nogami od stołu.

Problem pojawił się jednak gdy pierwszy raz wybraliśmy się nim wspólnie z Izą i Marianem w dłuższą podróż.

Wyobraźcie sobie cztery godziny z przyklejonym do głowy, pracującym blenderem, a będziecie mieć obraz tego jak wyglądała podróż tym samochodem. Rozpędzanie go do prędkości powyżej 100 km/h przypominało próbę przepłynięcia przez Atlantyk na rowerku wodnym w czasie sztormu. Z powodu krótkiej skrzyni silnik wył w agonii przez co w większości wypadków było się skazanym na podróżowanie nawet za tirami ponieważ każde wyskoczenie na lewy pas przypominało z grubsza próbę samobójstwa. Wentylacja była tragiczna a wielkie lusterka powodowały taki hałas, że otwarcie okna przy 100km/h zakrawało na przejaw sadyzmu.

Rozumiecie już do czego zmierzam?

W ruchu miejskim ten samochód był naprawdę świetny. Wesoły, energiczny i żwawy. Kiedy jednak wyrwało się go z jego naturalnego środowiska i wrzuciło w niezrozumiały dla niego świat, wszystko to stawało się nieistotne. Pomimo, że był to naprawdę dobry samochód, w pewnych okolicznościach stawał się niemal bezużyteczny.

Co ciekawe ta myśl naszła mnie w chwili kiedy stałem w korku obok czarnego, wyposażonego w chromowane ramki na tablice Trans Ama.

Pomyślałem sobie wtedy, że taki wóz na pustej międzystanowej drodze musi być po prostu obłędny.

Tymczasem teraz stoi obok mnie w zakorkowanym, europejskim mieście, a siedzący za kierownicą podstarzały gość, zdecydowanie nadużywający samoopalacza i brylantyny zastanawia się jak na boga ma go gdziekolwiek zaparkować. Z każdą sekundą spędzoną w korku do atmosfery ulatniają się kolejne złotówki nie dając mu w zamian nic poza zdziwionymi spojrzeniami przechodniów.

To po prostu nie jest jego miejsce, a przeświadczenie, że kupno takiego wozu w Polsce da nam wrażenie, że jedziemy właśnie opuszczoną route 66 jest delikatnie mówiąc naiwne.

Wiem, że to świetny wóz. Wiem, że to jedno wielkie, czarne zbiorowisko chłopięcych marzeń przesiąkniętych filmami z Burtem Reynoldsem i scenami z piszczącymi nawet na szutrze oponami. Jeśli jednak kupimy taki wóz właśnie kierując się tymi wspomnieniami to srogo się rozczarujemy, bo będzie się zachowywał jak ja w towarzystwie gangu ciotki Grażyny.

To nie jest jego miejsce.

I chociaż sernik jest naprawdę niezły, wolę jeść go siedząc w swoim garażu.

Tam przynajmniej nie muszę używać tej wybitnie nieporęcznej łyżeczki.

17 Komentarzy

  1. Marian 12 sierpnia 2014 o 13:54

    ekhm :D

  2. Szczypior 12 sierpnia 2014 o 14:36

    Tommy, jeśli Ty piszesz o wybieraniu samochodu pod kątem rozsądku to robi się źle, idź, machnij sobie setkę zużytego silnikowego i z pół litra borygo, może Ci przejdzie :]

    1. Tommy 12 sierpnia 2014 o 14:41

      Szczypior – co Ty chłopie : D Mnie w żadnym wypadku nie chodzi o rozsądek : D

      Bardziej o kupowanie pewnego wyobrażenia, które po odpakowaniu pudełka okazuje się nieco odmienne od tego, które nosiło się w głowie.

      To Polo dla przykładu samo w sobie było genialne – nieskomplikowane, lekkie, nawet nieco zadziorne. Gdybym jednak mając w pamięci tamte czasy i rzeczy, które wyrabiałem za jego kierownicą sprawił je sobie dziś ponownie to jestem pewien, że zwyczajnie bym je znienawidził.

      A to dlatego, że byłoby kompletnie niedopasowane do współczesnego mnie.

      Wyjęte z wesołej opowiadanki o odkrywaniu świata i wsadzone na siłę do powieści pełnej toporów, ognia i wszechobecnego, nadsterownego wrzasku.

  3. Alojz 12 sierpnia 2014 o 17:18

    ty mowisz o jednym spotkaniu, a co jak ktos musial  siedziec u rodziny swojej baby, co chwile nowa ciotka przylatuje a ty po raz piaty ogladasz znachora na tv polonia? po ktoryms razie film ci sie tak podoba, ze ogolnie nie lubiac ogladac tv, chcesz wyrwac krtan ciotce, ktora wlasnie pomyslala, ze to glupie…

    jak zwykle swietny tekst :) pozdro!

  4. Gutek 12 sierpnia 2014 o 20:26

    Kurcze, za 3 dni mam właśnie taką rodzinną impreze u siebie.. Już się boję :l

     

  5. Ferest 12 sierpnia 2014 o 21:08

    Znam ten ból. Choć zawsze znajdowałem n^2 sposobów by najzwyczajniej ulotnić się.

    Teraz akurat na taką okazję czeka nowy mechanizm wycieraczek do nastoletniej japonki. Choć znając życie jutro go zamontuję. ;)

  6. Erwin1981 13 sierpnia 2014 o 07:21

    U mnie takie imprezy z sernikami i ciotkami nie są może zbyt często, ale jak są, to zawsze z dużą pompą i ogromnym potokiem plotek. "Może byś się ogolił?" – skąd jak to znam? :) Wyglądarz jak zwierz! Albo "Wyglądasz jak kołchoźnik!" – jakże miło usłyszeć takie ciepłe, aksamitne, balansujące na granicy poezji, słowa,  z ust własnego ojca, tudzież matki ;)

    1. antares 13 sierpnia 2014 o 11:15

      Kogoś wkręciłam w czytanie bloga :D

      1. Tommy 13 sierpnia 2014 o 11:28

        Jaki ten świat mały ;}

        1. antares 13 sierpnia 2014 o 11:36

          Po tym jak się w zeszłym tygodniu przypadkiem zmaterializował w moim zyciu znajomy sprzed miliarda lat Erwin i zaczął nawijać o swoim BMW i jakimś klipie z BMW Podbeskidzie a na pytanie czy zna Tommy`ego odparł że tak, a potem zawlókł na akcję stwierdzam że życie bywa dziwne i jeszcze wyjdę za Vina Diesla :)

          1. Tommy 13 sierpnia 2014 o 15:31

            Vin fajny gość, kto wie ;}

      2. Erwin1981 13 sierpnia 2014 o 11:33

        Tak jakoś przypadkiem, nieśmiało i mnie trochę wciągnęło ;)

        1. Tommy 13 sierpnia 2014 o 15:30

          Bardzo się cieszę – nie lubię być odosobniony w tych moich dewiacjach ;}

  7. Tommy 13 sierpnia 2014 o 07:23

    Hahahaha – kołchoźnik rządzi : D

    Mnie mówią po prostu, że wyglądam jak menel, co w czasach gdy modne jest bycie hipsterem traktuję to jako swego rodzaju komplement ;}

  8. YatzeK 13 sierpnia 2014 o 15:33

    Tommy, odczep się od TransAma, co? Czep się lepiej stada Shitty Useless Vehicles – TransAm przynajmniej MA jakieś naturalne środowisko, do którego został stworzony i w którym się sprawdza.

  9. Jedynka 18 sierpnia 2014 o 21:15

    Świetny tekst, analogie są wszędzie ;) ja też wolę wymianę oleju od ciotek…

  10. Domi 17 października 2014 o 23:04

    Tommy zapraszam Cie do Cieszyna na przejażdżkę Trans Amem. Zrobimy to co sie robi tymi samochodami…

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *