Jeden nawet jakiś taki znajomy…
Nie wiem czy znacie kawałek „I hate You, than I love You” w wykonaniu Celine Dion i Luciano Pavarottiego, ale jak żaden inny oddaje on relacje jakie łączą mnie obecnie z moim bordowym BMW.
Chyba nie ma na świecie rzeczy, która wywoływałaby u mnie tyle skrajnych emocji co ten samochód (no, może poza nieogolonymi nogami Mili Kunis).
Jeszcze kilka dni temu miałem ochotę ukatrupić gnoja za pomocą łyżki do opon i nasadki sześciokątnej numer 32, a dziś (gdy po nocnej ulewie drogi były cholernie śliskie) do pracy w centrum miasta jechałem przez leżącą w zupełnie przeciwnym kierunku Porąbkę.
Na dokładkę przez cały czas uśmiechając się tak, że większość osób bez wahania posądziła by mnie o nadużywanie narkotyków albo przynajmniej wąchanie jakiegoś lakieru do włosów.
Od czego jednak się zaczęło – jak już wspominałem, około dwóch, trzech tygodni temu zabrałem się za odwlekaną miesiącami operację wymiany przedniego zawieszenia w bordowym BMW 328i. Nic nadzwyczajnego mogło by się zdawać – wahacze, grubszy stabilizator, kilka nowych śrubek, zregenerowana przekładnia kierownicza i pompa wspomagania oraz parę mniej istotnych gadżetów mających poprawić i tak nie najgorsze już prowadzenie.
Zwyczajny remont – taki sam jak setki innych, które każdego dnia odbywają się w podmiejskich warsztatach dysponujących zestawem kluczy nasadowych oraz kalendarzem z gołą babą i wielkim napisem „1998”.
Ponieważ jednak mam pewną nerwicę nie pozwalającą mi spokojnie spać jeśli wcześniej zamontowałem do samochodu coś, co nie zostało gruntownie wyczyszczone, sprawdzone lub odrestaurowane, rutynowa wymiana kilku części dość szybko rozrosła się do zakrojonej na szeroką skalę operacji o nazwie kodowej „przyznaj się – nie wiesz jak to z powrotem poskładać, prawda?”
W niedzielny poranek dla przykładu, zamiast jak normalni ludzie siedzieć przed telewizorem i zajadając tosty oglądać „Maję w ogrodzie” leżałem pod rozebranym samochodem i za pomocą szczoteczki do zębów oraz pianki do czyszczenia piekarników szorowałem ufajdaną płynem wspomagania miskę olejową.
Jestem pewien, że sąsiedzi nigdy tak do końca do mnie nie przywykną.
Cała historia ma jednak jeszcze jeden ważny wątek. Otóż w garażu jak wiecie wciąż znajduje się niepełnoletni, roznegliżowany Fiat 126 dlatego moje BMW musiałem rozmontować na zupełnie niezadaszonym podjeździe. Z tego też powodu – jak nietrudno się domyślić, kiedy tylko odkręciłem ostatnią trzymającą przekładnię kierowniczą śrubę zaczęło lać.
I nie mówię tu o deszczu, który znacie z tych kolorowych, animowanych chmurek Jarosława Kreta. To był istny armagedon. Dwayne Johnson wśród deszczy.
Kiedy poszedłem zrobić sobie kawę i wróciłem do garażu kilka minut później mój pies pływał już po podjeździe w swojej misce pośród fal tak wielkich, że te prawie przelewały się przez płot.
Taka sytuacja utrzymywała się przez kolejne kilkanaście dni. Wychodziłem do pracy w promieniach ciepłego, letniego słońca, a wracałem kajakiem pośród takiego sztormu, że na sam jego widok George Clooney i jego kuter narobili by w gacie dopiero co złowioną makrelą.
Nawet kiedy nie lało to na podjeździe cały czas stała woda – większość prac wykonywałem więc leżąc na przemokniętym do cna kawałku kartonu co rusz kładąc się na jakimś ostrym albo cholernie twardym narzędziu.
Dlatego coś co miałem zaplanowane na dwa, góra trzy dni zajęło mi z grubsza trzy tygodnie.
Trzy tygodnie!
Jakby tego było mało nie dotarł do mnie kurier, który miał przywieź nowe końcówki drążków, później okazało się, że krzyżak kolumny kierowniczej jest równie sztywny co mięśnie brzucha 40 letniego fana piwa i golonki, a na koniec okazało się, że informacja „Towar dostępny od ręki” nie oznacza wcale, że towar jest dostępny od ręki, tylko, że jego sprowadzenie zajmie minimum cztery dni.
W międzyczasie oczywiście padał wspomniany deszcz, okazjonalnie grad, a ja w doszczętnie przemoczonych butach i z wbitym w plecy śrubokrętem tłukłem się wszędzie moim niespełna dziewięćdziesięciokonnym BMW 316.
Gasnącym średnio trzy razy na piętnaście sekund.
Alleluja!
Niech mnie ktoś zastrzeli!
Naprawdę miałem tego wszystkiego cholernie dość. Nie dość, że nie miałem swojego ulubionego samochodu, to praktycznie codziennie spędzałem wolne popołudnia leżąc w mokrych ciuchach na podjeździe i upuszczając sobie młotek na twarz. W nocy molestował mnie jakiś niewidzialny komar-ninja więc byłem skrajnie niewyspany, a do tego z powodu przejścia na trening sprawnościowy i związane z nim cięcie kalorii próbowałem zjeść nawet framugę od drzwi do lazienki.
Jeszcze chwila i byłaby mi potrzebna pomoc psychiatry bo bóg mi świadkiem, że zaledwie minuty dzieliły mnie od wjechania pozbawionym przednich kół BMW w witrynę pobliskiego sklepu motoryzacyjnego.
Tego od „od ręki”.
Tymczasem gdy jakimś cudem w końcu udało mi się to wszystko poskładać, wystarczyła odrobina deszczu i leżące na stoliku kluczyki z biało-niebieskim śmigiełkiem. W kilka chwil ze stanu skrajnego załamania psychicznego przeszedłem do tryskającej optymizmem i pozytywnym szaleństwem euforii.
W drodze do pracy, rondo pod biurem pokonałem jakieś siedem razy.
Z tego jak mi się wydaje trzy razy pod prąd i dwa tyłem.
Choćby nie wiem jak bardzo wkurzyłby Wasz samochód, dajcie mu drugą szansę.
Trzecią, piątą, i siedemnastą też.
Ja zbliżam się już do wartości trzycyfrowych ale ani jednej nie żałuję ;}
Grunt to nie poddawać się po kilku niepowodzeniach… ;)
Ja mam tak, że mimo tego jakby robota źle nie szła przy samochodzie – źle dobrane części, coś uszkodzę, obiję sobie palce czy przypierdzielę o coś głową to nie potrafię się na to wszystko denerwować. Robota w garażu jest dla mnie bardziej ukojeniem nerwów i nie potrafi podnieść mi ciśnienia :-)
Upuszczanie sobie różnego rodzaju ciężkich narzędzi na twarz działa na mnie kojąco ;} Drażni mnie natomiast jeśli z jakiegoś niezależnego ode mnie powodu coś nie idzie tak, jak powinno. Gdybym to ja coś spierdzielił – nie było by problemu. Najpierw pokłóciłbym się o to z moją drugą, schizofreniczną osobowością (ma na imię Bob – spoko gość, ale podobno wieczorami biega po osiedlu i spija z chłodnic borygo), a następnie po prostu to naprawił. Kiedy jednak problem leży poza zasięgiem moich rąk (kurier, niedostępne zamówienie, uszkodzone części etc) to jest to chyba najgorsze co może mi się przydarzyć podczas prac nad samochodem… Nienawidzę problemów, których nie da się rozwiązać samodzielnie.
W ostatnim czasie faktycznie tego "deszczyku" było trochę za dużo. Wczorajsza jego wielka dawka w stosunkowo krótkim czasie, sprawiła, iż na co dzień leniwie ledwo sączący się strumyk wzdłuż mojej posiadłości, w ciągu 30 minut przybrał na "wadze" tak bardzo, że już przymierzał się do opuszczenia korytka. Ale uuuffffff na szczęście właśnie w tym momencie niebiosa zakręciły kurek i w ciągu paru godzin jego "impet" wrócił do normy. Ja wychodzę z założenia, że nie ma co się szarpać w stosunku do zdarzeń, na które nie mamy za bardzo wpływu. Wszystko ma swój urok. Spodobał mi się wczoraj wieczorkiem ten mokry, przesiąknięty wręcz "nastrój". Po 23. zabrałem moją bawarkę is-kę na małą przejażdżkę. Mokro, mały ruch, zakręty z kontrolowanym poślizgiem. Tak tylko żeby się przejechać, bez celu. Ale frajda :)
I właśnie pomyśl jakbyś się czuł gdybyś musiał przeżyć prawie trzy tygodnie bez możliwości takiej "małej przejażdżki" (choć myślałbyś o niej średnio 74 razy na godzinę) bo pewien gość w sklepie z częściami nie potrafi odróżnić słowa "dostępne" od "na zamówienie" ;}
Rozwaliło mnie to stwierdzienie.
Hej, Tommy, ale przecież mówiłeś, że pies nie robi nic pożytecznego. A tu proszę ma hobby! Uprawia serfing. :)
No i magia 328i jak zwykle wszystko wynagrodziła. Może faktycznie jest choć odrobine mityczne, bo ja mam podobne wrażenie. Kocham i nienawidzę.
Moje 328 przypomiona trochę jendorożca.
W piękny, letni wieczór gdy promienie zachodzącego słońca muskają jego linie wygląda jak żywcem wyjęte z najpiękniejszej baśni. Mógłbym tak siedzieć i patrzeć na nie bez końca popijając mrożoną herbatę i słuchając pracującego rytmicznie vanosa.
Z drugiej strony czasami życie uświadamia Cię, że taki duży koń potrafi zwalić naprawdę wielką kupę na samym środku garażu ;}
Tommy – ciekawe jakiego "demona" byś obudził w sobie jakbyś miał pojeździć Hermannem :D
Polecam sprawić sobie leżankę co by nie było ran kłutych na plecach.
Ale pamiętaj by była jak najniższa bo potem pojawiają się poreblemy pod autem :/
Czemu ja nie mam czasu na swobodne pojeżdżawki, kiedy robi się ślisko? Kiedy robi się ślisko, patrzę na zegarek, myślę: "Znowu się spóźnię do roboty" i biorę kluczyki od FWD :(.
Ja sie spozniam ;)
radosuaf – masz pomieszane priorytety ;}
Jak mnie wywalą, to nie będę miał z czego utrzymywać rzęcha ;).
Jak cię wywalą to będziesz miał motywację, zeby znaleźć robotę, do której będziesz mógł się spóźniać robiąc w deszczu 8 kółek na każdym rondzie po drodze
Jak cię wywalą to będziesz miał motywację, zeby znaleźć robotę, do której będziesz mógł się spóźniać robiąc w deszczu 8 kółek na każdym rondzie po drodze :-D
Za każdym razem przechodze to samo. I to samo znika kiedy mogę znów wsiąść za kółko z myślą „warto było”