Czasami, gdy mój escort denerwuje mnie swoimi wiekowymi przypadłościami mam ochotę odkręcić mu kółka, polać go benzyną i podpalić. Ostatnio na przykład po raz ósmy w tym sezonie musiałem wprowadzać poprawki do przedniego zawieszenia. Połączenie betonowego gwintu i polskich dróg sprawia, że łączniki stabilizatora padają co chwila, niczym kolejne dyktatorskie reżimy w północnej Afryce.

Często też muszę poprawiać układ wydechowy, ponieważ znajduje się tak nisko, że haczę nim nawet wtedy gdy warstwa farby na przejściu dla pieszych jest położona zbyt grubo.

Muszę również pilnować aby uszczelki wokół dachu były zawsze w dobrej kondycji. No i oczywiście co chwilę trzeba przemywać felgi, żeby nie zebrał się na nich osad i przypadkiem nie zaczęły korodować. Że nie wspomnę o sprzątaniu – jedna rundka po zabrudzonej drodze i cały pył z pobocza mam na tylnej kanapie.

A ja naprawdę bardzo nie lubię pyłu z pobocza na mojej tylnej kanapie.

Kiedy tak dłużej się zastanowić to dochodzę do wniosku, że ten escort wymaga równie dużo uwagi co małe dziecko. Trzeba go myć, karmić i wycierać mu tyłek miękką szmatką. Jest kapryśny, często stroi fochy a kiedy przez jakiś czas się go ignoruje robi jakieś głupstwo zupełnie rozpieprzające nam harmonogram.

Ale kiedy wczoraj wybrałem się nim na małą przejażdżkę stwierdziłem, że w sumie i tak mam to w dupie.

Rety, ale on jest fajny…

Naprawdę nie jesteście sobie w stanie wyobrazić ile radości jest w stanie sprawić człowiekowi stary, niskobudżetowy ford bez dachu. Niemal dwudziestoletni samochód, którego realna wartość jest tak śmieszna, że można ją podwoić kupując komplet nowych opon. Już samo zatankowanie do pełna zwiększa wartość samochodu o jedną trzecią.

A tymczasem ten skurczybyk sprawia facetowi większą radość niż darmowa prenumerata CKM’a.

Naprawdę zastanawia mnie celowość kupowania nowych samochodów… Wiadomo, że są bardziej niezawodne. I ekonomiczniejsze. No i cichsze. Są też z całą pewnością dużo bardziej wygodne. No i bezpieczniejsze. Mają też różne „fajne” funkcje jak fabryczna nawigacja czy możliwość podłączenia Gej-poda.

Ale założę się, że jeśli w nowym aucie złożycie dach i wciśniecie w zakręcie pedał gazu do podłogi, drzwi nie będą tak rozkosznie piszczeć starając się jakimś cudem utrzymać galaretkowate nadwozie w jednym kawałku.

Nie ubabracie się smarem podczas otwierania maski i nie będziecie mogli podczas postoju na czerwonym świetle pobawić się gałką zmiany biegów odkręcając i przykręcając ją na przemian. Że nie wspomnę o elektrycznych szybach, które podczas podnoszenia wydają z siebie istną kakofonię przerażających dźwięków.

A kiedy spojrzycie na to z dystansem dojdziecie do wniosku, że tak naprawdę ten stary, skrzypiący rupieć jest dzięki tym niuansom dużo bardziej kolorowy niż mogłoby się wydawać. Owszem – podczas podróży dwupasmówką po godzinie dostaniecie pospolitego pierdolca kiedy wiatr będzie świszczał między uszczelkami, a przy zmianie pasa odpadnie Wam przełącznik kierunkowskazów.

Pewnie dużo wygodniej byłoby pokonywać tę trasę nowym pasatem, w którym jest tak cicho, że dałoby się usłyszeć jak twarda woda pożera Waszą pralkę.

Ale czy na pewno byłoby fajniej?

Kiedy jeszcze miałem zielonego malucha z 1979 roku, przytrafiła mi się mała przygoda. Pewnego pochmurnego dnia w regionie głównego ronda w leżącym nieopodal Bielska-Białej Hałcnowie maluszek odmówił posłuszeństwa. Szybka diagnoza – recesja w baku. Rozwiązanie – kanister i stacja benzynowa. Problem polegał jednak na tym, że wraz z moją dziewczyną nie mieliśmy zielonego pojęcia gdzie tu u licha jest jakaś stacja benzynowa. Po chwili namysłu skojarzyliśmy jedną odległą o kilka kilometrów i nie zwlekając zbyt długo postanowiliśmy się tam przespacerować.

Uwierzcie mi – takiej nawałnicy jak ta, która rozpętała się pół godziny później nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy autonomicznego śląska.

Domy pływały, samochody tonęły jak trafione torpedą u-boty, a mnie woda spływająca po plecach wlewała się do majtek… To naprawdę nie było przyjemne uczucie. Na chwilę z nadzieją w oczach ukryliśmy się pod wiatą przystanku ale po dokładniejszych oględzinach okazało się, że najbliższy autobus miał jechać za godzinę. Po kolejnych dwóch miesiącach jakimś cudem udało nam się wrócić do samochodu z butelką po fancie wypełnioną 95 oktanowym płynem. Otwarłem wtedy korek wlewu, włożyłem do niego butelkę i czekałem aż wszystko się przeleje. Z wyraźną dumą wyprostowałem się wtedy i zadowolony rozejrzałem się po okolicy.

Wtedy też zorientowałem się, że nasz samochód stoi pod znakiem informującym, że dwadzieścia metrów stąd znajduje się stacja benzynowa.

Ale uwierzcie mi, to jeszcze było nic – kiedy już wlałem paliwo do baku okazało się, że samochód i tak nadal nie odpala. Przyczyną był odczepiony przewód masowy, który wystarczyło nasunąć na końcówkę.

Ale dzisiaj ta historia wywołuje u mnie tylko uśmiech na twarzy i sprawia, że mojego maluszka wspominam z łezką w oku.

Gdyby podobna przygoda zdarzyła mi się w nowej Astrze, pewnie skończyła by się wezwaniem lawety i rachunkiem na pięćset milionów euro. I żalem, że przemoczone ciuchy zostawiły plamy na nowiutkiej, szarej tapicerce. Zapewne chciałbym o tym incydencie jak najszybciej zapomnieć.

A tymczasem nie chcę.

I wiecie co?

Podobnie jak o dzwonie ze schodów, z pewnością będę kiedyś o tym opowiadał moim wnukom…

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *