Życie z kimś kto zwykł spędzać większość wolnego czasu na siedzeniu w garażu i przybijaniu sobie palców młotkiem jest dość specyficzne. Pomyślcie sami – kiedy wracam do domu z pracy praktycznie zawsze przebieram się na szybko w moje stare, robocze jeansy, porywam w dłoń jakiś kawałek mięsa, który akurat zawieruszył się na niepilnowanym przez nikogo talerzu i pędzę do garażu żeby przyspawać niechcący swoją stopę do szafki narzędziowej.

Albo przybić się pneumatyczną gwoździarką do drzwi od piwnicy (co, że tak nieskromnie nadmienię, już mi się raz przydarzyło).

Co więcej – moment kiedy wracam z pracy sam w sobie przypomina wizytę antyterrorystów.

Iza jak gdyby nigdy nic ogląda sobie jakiś serial science-fiction o lekarzach pracujących w szpitalu, w którym nie ma kolejek i korupcji, aż tu nagle łup! Drzwi wypadają z zawiasów i pojawiam się ja.

Robię pół salto przez kanapę, w wyniku średnio trafionego lądowania dwukrotnie uderzam twarzą w komodę po czym lekko oszołomiony otwieram szafę i błyskawicznymi machnięciami sprawdzam jej zawartość, wywracając przy okazji do góry nogami wszystkie poukładane w niej ubrania.

W tym czasie w mojej głowie rysuje się już plan działania – obmyślam, które śruby muszę odkręcić w pierwszej kolejności, co muszę podrzucić do piaskowania, a które elementy odnowię samodzielnie. Układam w myślach harmonogram prac, dobieram narzędzia i zastanawiam się czy mam wszystkie niezbędne elementy jak gwintowniki czy szpilki.

Kiedy dochodzę do etapu montażu części, zdecydowanym ruchem zamykam szafę, wykonuję szybki zwrot przez lewe ramię, po czym rozpoczynam poszukiwania poplamionych spodni w okolicach stojącego obok wejścia fotela. Robocze dżinsy namierzone i zabezpieczone – wycofujemy się.

Terefere, tutu tutu, chyc kotleta, buziak na do widzenia i ponowne łup drzwiami.

I tyle mnie widzieli.

Następnie pojawiam się znów w okolicach godziny 21:00 tylko po to żeby zmienić robocze jeansy na spodenki i bawełniany podkoszulek. Znów szybkie tutu tutu przy szafie z ubraniami i na jakąś godzinę, dwie znikam na zlokalizowanej na poddaszu siłowni, skąd dobiegają w tym czasie tylko 1) utwory grupy Awolnation 2) Przekleństwa spowodowane trafieniem poparzoną od spawarki stopą w pozostawione na środku siłowni hantle.

Później przygotowuję dla nas jakąś kolację, sprawdzam skrzynkę mailową i ewentualnie włączam na chwilę Forzę żeby posłuchać do poduszki gardłowego klangu starego Chargera.

(jeśli kiedyś będę miał dzieci, to zamiast bajek o gejach mieszkających w dwupiętrowym domu będę im puszczał ścieżkę audio z wyścigów na torze Monza).

To może się Wam wydawać śmieszne ale prawda jest taka, że gdy mam w garażu jakąś pilniejszą robotę (na przykład nieplanowaną wymianę skrzyni biegów czy coś) to tak wygląda w moim wykonaniu prawie każdy dzień tygodnia. Dopiero w okolicach weekendu mam trochę czasu żeby zabrać Izą na jakąś wycieczkę albo chociażby wspólnie posiedzieć sobie w ogródku.

I to i tak nie zawsze bo w niedzielę (o ile tylko nie szaleje tornado) w okolicach południa biegam sobie po górach.

Taki zwyczaj.

Tym samym kiedy mam na głowie więcej spraw staję się praktycznie niewidzialny. Czasem Iza zajrzy do mnie do garażu żeby zobaczyć czy przypadkiem nie spadł mi na głowę jakiś silnik (jeszcze nie jestem ubezpieczony na kilka baniek więc musi się o mnie troszczyć) ale przez zdecydowaną większość czasu widzimy się zadziwiająco rzadko (jak podejrzewam tylko dlatego jeszcze ze mną wytrzymuje). Kiedy ja siedzę w garażu ona jeździ konno albo zabiera gdzieś swój rower. Kiedy ja siedzę na siłowni ona jest na basenie, zumbie, lekcjach gry na pianinie, jodze albo w spacerze z jej cierpiącym na kompulsywne ADHD psem.

Od rana do godzin popołudniowych oboje jesteśmy zaś w pracy.

Podobno takie coś nazywa się dorosłym życiem i w mojej ocenie jest cholernie przereklamowane (a w szczególności kiedy patrzę na to przez pryzmat zalet dorosłości, które miałem przed oczami jako kilkuletni brzdąc).

Pewnie pomyślicie teraz o tym, że w takim wypadku fajnie byłoby mieć wspólne zainteresowania i wspólnie budować sobie jakieś stare samochody ale jeśli tylko wiecie jak cholernie denerwuje człowieka gdy ktoś odłoży jego ulubioną grzechotkę nie tam gdzie trzeba to macie też pewnie świadomość, że to bardzo szybko skończyło by się jakimś wyjątkowo brutalnym zabójstwem.

Na szczęście cała ta szeroko rozumiana motopasja to nie tylko siedzenie w garażu i okaleczanie się na coraz to śmieszniejsze i bardziej wymyślne sposoby. To także długie wyprawy, imprezy, wyścigi, eventy i cała skupiona wokół silników i kluczy nasadowych zgrana społeczność. To cała masa głupich pomysłów, anegdoty, robione sobie nawzajem żarty, awarie, przygody i niesamowita radość wynikająca z faktu, że coś, co jeszcze nie tak dawno temu przypominało ustawiony przed domem skalniak może dziś przecinać nisko zawieszoną paszczą chłodne powietrze na krętych, górskich drogach.

Nawet głupi, wspólny lunch wtranżalany na szybkości w przydrożnym bistro trzeciej kategorii nabiera rewelacyjnego klimatu, gdy od kilku godzin jesteśmy razem w drodze na jakieś pachnące benzyną wydarzenie na drugim końcu kraju.

Wiecie – wschód słońca, Crockett’s Theme z Miami Vice, przesuwające się za boczną szybą krajobrazy i rytmiczne dudnienie rzędowej szóstki…

Samochody to nie tylko osadzona na czterech kołach bryła, którą można się zachwycać lub nie. Samochody to podróże, przygody, przyjaźnie, wspomnienia…

Samochody to sposób na przejechanie przez życie z otwartym dachem i uśmiechem na twarzy.

A życie, choć kręte i chwilami niebezpieczne jest też zdecydowanie zbyt krótkie żeby kręcić tylko do 4 tysięcy.

17 Komentarzy

  1. Mowad 14 października 2014 o 15:24

    Teraz zapewne Ci sie wydaje ze doba ma za malo godzin na wszystkie Twoje zainteresowania, ale jak juz pojawia sie dzieci to sie zdziwisz ile miales wolnego czasu na wspomnienie takiej doroslosci ;)

    1. Tommy 14 października 2014 o 15:47

      Jakiś czas temu żona mojego znajomego zleciła nam zajęcie się dziećmi na czas dużych zakupów (dziewczynki po 3-4 lata). Tak więc my, przez kilka godzin my naprawialiśmy w garażu dyfer w traktorku ogrodowym, a maluchy tuż obok, za pomocą grzechotki i kluczy oczkowych demolowały stare kolektory dolotowe z BMW.

      Da się? Da się ;}

       

  2. Spalacz 14 października 2014 o 18:15

    Też jestem zdania, że diesle są do bani.

    1. Tommy 15 października 2014 o 07:24

      Są spoko w ciężarówkach, terenówkach i dostawczakach ale gdybym miał spędzić połowę życia bez możliwości dokręcenia silnika do porządnej odcinki na wyjściu z dwojkowego zakrętu to z powodu narastających frustracji dość szybko stałbym się cholernie stetryczałym dziadem ;}

      1. michal 15 października 2014 o 08:47

        Oj chyba nie jezdziłes "fajnym" klekotem..

        Ja sam po kilku hondach (oczywiście z v-tec) przesiadłem się do klekota i wogóle nie żałuje. Moment też pięknie wciska w fotel.

        Tylko klekot to musi być "normalnej" pojemności, z virusem i w odpowiednio lekkim aucie a nie 2,0 w 2 tonowej barce rzecznej. Wtedy to i do 4 tyś jest zabawa.

        1. Tommy 15 października 2014 o 08:57

          Jeździłem nawet jakimś 4 litrowym (szybki był jak jasna cholera) ale za nic nie mogłem się przełamać (wiem, że moment gniecie jaja, ale strasznie brakowało mi tej możliwości przeciągnięcia silnika przez pełną skalę na krętej, dwójkowo-trójkowej drodze).

          Co chwila, kiedy wydawało mi się, że zaraz dopiero zacznie się impreza kończyła się skala i musiałem wklikiwać kolejny bieg.

          Klik, klik, klik, klik

          W efekcie więc, zamiast trzymać mocno kierownicę i składać się w kolejne mokre łuki z wbitą dwójką czekając na zakres, w którym silnik zacznie wyć jak spadająca z klifu prostytutka, zmieniałem 17 tysięcy biegów, przyspieszając na każdym przez dwie sekundy (bo tyle zajmowało z reguły przejście od 2 do 4 tysięcy).

          Było więc o wiele, wiele szybciej niż przy konwencjonalnej benzynówce, ale jakoś tak mało klimatycznie ;}

          1. radosuaf 15 października 2014 o 10:47

            Eeee, w większości benzynówek zabawa kończy się raptem jeden tysiąc obrotów dalej, bo po przekroczeniu 5 tys. niby moc rośnie, za to moment obrotowy leci na pysk, natomiast dźwięk, który temu towarzyszy, jest drastycznie inny :). Zresztą, co ja mówię o przyspieszeniu… Współczesne diesle są w miarę kulturalne, a i wnętrza udało się lepiej wygłuszyć, natomiast trzepanie budą i klekot na biegu jałowym nadal pozostały i to mnie skutecznie od nich odrzuca.

            1. beatles 15 października 2014 o 12:40

              Uwielbiam te przepychanki diesel vs pb :)

              osobiście wyznaje zasadę, że diesel ma jedną zaletę – przy zapalaniu zimą sam się ze śniegu otrzepuje :)

              1. Tommy 15 października 2014 o 12:46

                Diesla i benzyny nijak nie da się obiektywnie, matematycznie porównać, więc większość konfliktów rodzi się tu na płaszczyćnie "ja lubię to, ty lubisz tamto".

                Tak więc moją opinię powinieneś traktować wyłącznie jako moją opinię, a nie głos internetów czy jedyny słuszny punkt widzenia ;}

                1. Bebok 15 października 2014 o 12:59

                  Żeby porównanie mogło mieć wynik, muszą być jakieś założenia. Ponieważ tych zazwyczaj niema, trwa luźna wojenka o tym co kto uważą a czego nie :)
                   

                  1. Tommy 15 października 2014 o 13:03

                    Amen.

                    Choć ja wolę określenie "internetowa gównoburza" ;}

                    1. Mowad 15 października 2014 o 14:49

                      A ja jezdze benzyniakami, ale w lpg :) to jest dopiero moc, instalacja II gen, nie ma odcinki, silnik kreci sie ile umie (co nie znaczy, ze robi przy tym cos wiecej niz wyje ;)) Gdyby rozrzad pozwolil to bym mial obroty jak w scigaczu albo F1! ;)

                      Tak, wiem, gaz jest do zapalniczek. A ropa do traktorow. A prad do zarowki.

  3. beatles 14 października 2014 o 18:18

    Tommy, jak zwykle jakbyś z mojej głowy wyjął refleksje i przelał… na monitor :)

  4. Dulian 14 października 2014 o 18:48

    Czy Twoja Iza nie narzeka że masz dla niej tak mało czasu?

    1. Tommy 15 października 2014 o 07:22

      Iza uważa, że lepiej, żebym siedział sobie w garażu z płaską siedemnastką niż szwędał się po barach z jakąś cycatą trzydziestką ;}

  5. Bebok 15 października 2014 o 07:29

    Temat bardzo głęboki (aż nie jak twój :) ).

    Z jednej strony dużo ludzi chciałoby założyć rodzinę, nawet zabezpieczenie, środki itp. pozwalają na to,

    "Ale jeszcze rok. Jeszcze sobie tam coś sprawię, trochę poszaleję, dorobię się "tego" i wtedy będę myśleć."

    Bo to jest świadoma decyzja że w wyborze nowy komplet felg <-> wózek dziecięcy, powinien wygrać ten drugi :) Baw się i szalej. Dokończ projekty (na tyle na ile uważasz za słuszne) i bądź tatą! :D Niech młody za 10 lat zrobi swój pierwszy projekt przerobionego mini Crossa, a Ty mu podpowiesz co i jak. A za grzywkę karaj chłostą :P

  6. Beddie 16 października 2014 o 08:46

    Co do komenarzy, że super jest mieć wspólną pasję etc etc – byczegówno. Przynajmniej po jakimś czasie. Moja się zajawiła na jazdę na motocyklu. Czasem wyglądało to tak, że wstawałem rano nie przeklinając głośno i drapiąc się po jajkach mniej ordynarnie niż zwykle, wszystko żeby nie obudzić Połówki. Cichutko wciagałem jeansy przeplatane kevlarem, t-shirt, czarną kurtkę z protektorami, twarde, skórzane buty, brałem kask do ręki – wszystko cicho jak pieprzony ninja – i brałem kluczyki do Kawy. W tym momencie rozlegało się cichutkie brzęknięcie kluczyków, a milisekundę potem stała koło mnie Połowica w pełnym rynsztunku z kaskiem w ręce. A nawet jeśli udało się wymknąć do motocykla to odpalić go musiałem za rogiem bo inaczej z brzękiem tłuczonego szkła okiennego pojawiała się Ania gotowa do jazdy ;) Wszystko zajebiście dopóki nie chcesz samem jechać podokładac się do winkli ;) Na szczęście udało się wypracować układ "na winkle jade sam, ale wezmę Cię na luźną rundkę dokoła miasta" ;)

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *