Na pewno znacie tę kategorię dzieciaków, którą nauczycielki na wywiadówkach określają mianem „zdolny ale leń”.

To określenie towarzyszyło mi na wszystkich szczeblach edukacji i było niczym innym jak tylko ładniejszym sposobem na powiedzenie, że byłem skończonym debilem, ale przynajmniej nie sprawiałem na lekcjach problemów (jak typowa, klasowa patologia, która ciągle darła ryja i co chwila lądowała u dyrektorki).

„Zdolny ale leń” trzeba więc tłumaczyć jako „to idiota, ale przynajmniej jest niegroźny i siedzi cicho”.

Owszem – rzadko odrabiałem zadanie domowe, a wywołany do odpowiedzi w większości przypadków miałem poważny problem z określeniem z jakiej dziedziny pochodzi w ogóle pytanie, ale z drugiej strony starałem się zbyt głośno nie chrapać i zawsze mówiłem dzień dobry pan woźnemu. To pomogło zbudować mi wśród nauczycieli reputację leniwego, ale mimo wszystko raczej lubianego ucznia. Poza tym większość godzin lekcyjnych spędzałem na rysowaniu w zeszytach siusiaków i obserwowaniu w milczeniu toczącego się za oknem sali lekcyjnej życia – rzadko kiedy nauczyciele mieli więc powód żeby jakoś szczególnie na mnie narzekać.

Oczywiście rysowanie siusiaków i obserwowanie pchających wózek ze złomem żuli z czasem mi się nudziło, więc szukałem sobie również innych rozrywek – zawsze jednak było to coś, co nie powodowało większego zamieszania.

Kiedyś dla przykładu próbowałem uruchomić w klasie matematycznej poligon szkoleniowy dla pająków – planowałem nauczyć je przynosić różne drobne przedmioty w zamian za muszki owocówki. Miałem w głowie wizję stworzenia elitarnego, pajęczego komando, które kradłoby dla mnie różne rzeczy. Potem jednak zapomniałem domknąć po lekcjach pudełka po zapałkach i cała grupa szturmowa Alfa dała drapaka za grzejnik – tyle widziałem Pułkownika Covera, Sierżanta Brada i Czarnego Wojownika Rambo.

I cały misterny plan… Ech…

No dobra – ale dlaczego właściwie o tym mówię. Kiedy patrzę na lata szkolne jako dorosły (przynajmniej na ciele) człowiek, dochodzę do wniosku, że całe to konsekwentne ignorowanie wszelkich przydzielanych mi przez nauczycieli obowiązków i zadań, zamiast mnie pogrążyć, tak naprawdę  bardzo mi w późniejszym życiu pomogło. Serio.

Dzięki temu wypracowałem sobie talenty i nawyki, które okazały się niezwykle cenne, gdy w końcu całe to dorosłe życie, o którym wszyscy od małego mi tyle opowiadali, zgodnie z zapowiedziami stanęło przede mną otworem (szkoda tylko, że nie doprecyzowali wtedy, o który otwór chodzi ale już mniejsza o to).

No bo spójrzcie sami – w czasach szkolnych większość moich rówieśników i rówieśniczek naprawdę przykładało się do nauki. Zadanie domowe, wypracowanie, nauka na sprawdzian, czytanie lektury, mycie rąk, powrót o ustalonej godzinie – wszystko musiało być zrobione na tip-top i w wymaganym terminie, bo inaczej nauczyciele ostro by ich zrugali, a rodzice najpewniej urwaliby im głowę.

To naturalne – w końcu od tego są.

Ja jednak byłem tak nieporadnym dzieckiem o sarnich oczach, że rzadko zdarzała mi się jakaś sroga opiernicz od któregokolwiek belfra. Co więcej – ponieważ jednak mój tata większość czasu spędzał za granicą to w efekcie mama była tak zajęta pracą, domem i utrzymywaniem tego wszystkiego w jednym kawałku, że kiedy zdyszana i spóźniona pojawiała się w końcu na jakiejś wywiadówce, to słysząc słowa „pani syn jest zdolny ale to leń”, z całą pewnością odczuwała ogromną ulgę.

W końcu „zdolny ale leń” brzmiało znacznie lepiej niż „pani syn to debil i bumelant, a na dokładkę w tym tygodniu już dwa razy pobił się z innymi dziećmi i czternaście razy lądował na dywaniku”.

Moja poprzeczka nigdy nie wisiała więc specjalnie wysoko, i choć z jednej strony nie miałem żadnych nadziei na świadectwo z paskiem czy udział w tej olimpiadzie z kangurem, to z drugiej miałem znacznie więcej luzu i swobody niż większość dzieciaków w moim wieku. Zaplanowane na dwa miesiące lektury wypożyczałem ze szkolnej biblioteki w dniu sprawdzianu z ich znajomości, zadania domowe odrabiałem na schodach przed lekcjami (o ile w ogóle udało mi się do tego zmobilizować), a jedyny sprawdzian w życiu, na który naprawdę porządnie i sumiennie się uczyłem, napisałem na dwa.

Jeszcze ku*** z minusem.

Dość szybko dałem więc sobie spokój z byciem ambitnym uczniem i niespecjalnie przejmowałem się tym, czego ode mnie wymagano – to zaś sprawiało, że nie chcąc się nudzić, różnego rodzaju wyzwania i cele musiałem nakreślać sobie sam. Sam musiałem je wymyślać, planować sposoby ich realizacji, a potem dyscyplinować się i nakręcać się do ich osiągnięcia.

Żebyście jednak sobie nie myśleli, że kreuję się tu na jakiegoś ambitnego, głodnego sukcesu, 12 letniego kołcza – to nie były żadne górnolotne, związane z planowaniem przyszłości, odpowiedzialne cele.

Nic z tych rzeczy.

To były zwyczajne sposoby na zabicie nudy. Albo na zaimponowanie cycatej dziewczynie ze starszej klasy, w której to skrycie się podkochiwałem. Ewentualnie na dorównanie kolegom czy ludziom, których to z różnych powodów podziwiałem. To było jednak o tyle ważne, że w chwili kiedy system edukacji powiedział „No dobra, tu macie ten papierek, brawo, brawo i w ogóle…  A teraz wypier***ć!”  to ja, w przeciwieństwie do sporej grupy osób, nie oczekiwałem, że znów zjawi ktoś, kto powie nam co mamy dalej robić, a potem będzie wymagał i w jakimś tam stopniu nas motywował.

Bo przykro mi, ale nikt taki już się nie pojawił.

Niektórych dalej prowadzili rodzice, niektórzy mieli jakieś autorytety albo własne motywacje, ale spora grupa osób po prostu stała tam z rękami w kieszeniach i zdawała się czekać na jakiś znak z niebios.  Byłem wśród nich i ja, ale w moim przypadku nie minęła nawet godzina, a ja jak zwykle zdążyłem znaleźć już sobie jakieś głupie zajęcie.

Szkoda mi jednak tych wszystkich fajnych osób, które przeszły po prostu w tryb stand-by i tak trwają sobie w nim po dziś dzień nie mając specjalnie pomysłu na to co ze sobą zrobić. Wydaje mi się, że uniknąłem takiego losu właśnie przez to szkolne lenistwo i świadomą niesubordynację. Nie czekałem na dalsze instrukcje i motywacje, bo byłem nauczony radzić sobie z tym samemu. W efekcie nie mając nikogo, kto pokierowałby mnie na odpowiednie tory, przeskoczyłem przez płot i poszedłem tam, gdzie jak mi się wydawało, działo się coś ciekawego.

Ten system z resztą działa i sprawdza się u mnie do dziś.

Mam tak wielką awersję do wszelkiego rodzaju instrukcji i czekania, że nie potrafię wysiedzieć na tyłku dłużej niż dwie minuty – zwyczajnie muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie.

Efekty są takie, że robię dziś całą masę dziwnych rzeczy, o których w normalnych okolicznościach pewnie w życiu bym nie pomyślał. Ostatnio wymyśliłem sobie na przykład, że fajnie byłoby nakręcić własny film fabularny – co prawda nie mam zielonego pojęcia o czym miałby być i jak się do tego zabrać, ale jestem pewien, że go nakręcę bo z jakiegoś powodu bardzo mnie to intryguje.

Chociażby dlatego, bo jeszcze nigdy tego nie robiłem.

Reasumując – podejrzewam, że gdyby nie to, że od małego uczyłem się samemu znajdować sobie różne zajęcia, to pewnie wielu rzeczy zwyczajnie by mi się dzisiaj nie chciało. I co równie ważne, nie poznałbym, nie spróbował i nie nauczył się wielu zarąbistych, często bardzo niebezpiecznych rzeczy. Tak z czystej głupoty – i przeświadczenia, że nie powinniśmy ot tak marnować otrzymanego czasu.

Dlatego też jestem zdania, że zamiast konsekwentnego wykonywania poleceń, powinniśmy uczyć raczej ich samodzielnego, kreatywnego wymyślania.

Wydaje mi się, że w takim układzie, bycie „zdolnymi, aczkolwiek leniwymi” uczniami wszystkim nam wyszłoby na dobre…

5 Komentarzy

  1. Krzysiek 26 kwietnia 2019 o 08:37

    Przeczytałem, przemyślałem i stwierdzam: Prentki, jesteś absolutnie wyjątkowy.
    U mnie w szkole były trzy rodzaje uczniów, czyli zdolni, którym wszystko przychodziło łatwo, zdolni, ale leniwi (jak ja), czyli musieli popracować i mieli ciśnienie ze strony rodziców o wyniki oraz zdolni, ale leniwi, którzy rzeczywiście nic nie robili i można ich było śmiało nazwać debilami (swoją drogą, to byli najlepsi kumple). Ze smutkiem muszę stwierdzić, że tym ostatnim nic nie udało się osiągnąć, nawet znaleźć sobie hobby. Są niestety życiowymi przegrywami i to tak obiektywnie. Oczywiście nie oceniam teraz ich osobowości, tylko same warunki życiowe.
    Dlatego właśnie jesteś wyjątkowy, bo jesteś pierwszą osobą, którą „znam” i która była „zdolna, ale leniwa czyt. idiota”, a jednak coś w życiu osiągnęła.
    Pozdro i szerokości :)

  2. Murzyn 26 kwietnia 2019 o 14:32

    No więc tego… w sumie jakbym czytał moją biografię z lat wczesnogimbazjalnych i technikum. Zadanie domowe w technikum udało mi się zrobić chyba 4 albo 5 razy.

    Z wszystkich przedmiotów łącznie :v

    Byłem leniwy jak jasna cholera, ale znałem się na tym, po co do technikum poszedłem. No i to w sumie może być nie zaleta a wada, jeśli ma się niewłaściwe podejście. Jak ja.

    Bo kiedy zacząłem pracować, miałem dość spory problem z tym, żeby znaleźć w sobie motywację do zrobienia czegokolwiek, co mnie nie zainteresowało. Tak właśnie kilka razy udało mi się stracić pracę, dopóki się nie ogarnąłem. I nie chodzi o to, że nie potrafiłem czegoś zrobić, bo akurat specjalistą w swojej dziedzinie jestem całkiem niezłym.

    Rzecz w tym że po prostu mi się nie chce :v

  3. Marta 15 maja 2019 o 17:00

    Z mojej klasy z liceum najlepiej zawodowo wiedzie się obecnie chłopakom, którzy też nie lubili wykonywać poleceń, uczyć się bezsensownej wiedzy z nudnych podręczników i słuchać nauczycieli. Teraz mają własne firmy, nieźle kombinują i mają ciekawe życie.

  4. Magda 24 stycznia 2020 o 10:48

    Zgadzam się w 100%. Wszyscy sumienni, piatkowi i szóstkowi uczniowie, których znam są teraz „dobrymi, wykonującymi bez gadania polecenia, żołnierzami”.

  5. Dawid 27 stycznia 2020 o 15:22

    Masz bardzo ciekawą formę wypowiedzi. Przyjemnie się czyta. Jestem tutaj nowy i zdążyłem przeczytać tylko dwa wpisy i jestem ciekaw jak radzisz sobie z doradzaniem.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *