Wyobraźcie sobie, że macie jakieś 30 lat i właśnie urodził się Wam syn. Syn! Upragniony syn który rośnie jak na drożdżach, całymi dniami bawi się resorakami, a kiedy ma już całe pięć lat, z wypiekami na twarzy ogląda Waszą kolekcję sagi Dragon Ball zgromadzoną na starym dobrym VHS-ie. Wie kim jest Bruce Willis i Steven Segal, a kiedy ta łajza sąsiad podjeżdża pod dom swoim Priusem za każdym razem z okna w łazience wystawia do niego swój goły tyłek.

No po prostu duma tatusia!

Na piąte urodziny młody życzy sobie gokarta na pedały, a jedną z jego ulubionych piosenek jest „Nothing else matters”, które to podsłuchał w radiu podczas przejażdżek starą beemką, na które czasem wspólnie się wybieracie i które młody cholernie lubi. Szczególnie kiedy tył wpada w lekki poślizg, a on podnosi wtedy rączki do góry i krzyczy „hurrrrraaa! Tata! Jeszcze raz!”

Patrzycie wtedy na niego tymi wielkimi maślanymi oczami rozpływając się w fotelu jak tabliczka czekolady na ciele Anne Hathaway i myślicie sobie „No ja pierdole.. Buda dla psa się rozpada, tapeta w sypialni się odkleja, kran cieknie ale za to syn to mi się kurwa udał!”

Pomyślcie tymczasem co by było gdyby wszystko wyglądało trochę inaczej. Na widok resoraka mały zaczynałby płakać, a z pudełek kaset VHS z Dragon Ballem budowałby domki dla lalek. Na urodziny chciał łyżwy i srebrzysty kostium z cekinami, a do samochodu musielibyście wkładać go siłą „bo Pani przedszkolanka powiedziała, że auta są be i robią kuku zwierzątkom”.

Nie dość, że utopić nie utopicie to jeszcze chyba wypada to karmić…

Do czego jednak zmierzam – nie wszystkie rzeczy w życiu są takimi jakimi byśmy chcieli i niejednokrotnie zmuszeni jesteśmy przesunąć się ze szczytu i stanąć w miejscu, z którego znacznie gorzej widać nasze marzenia i aspiracje. Zrobić krok w tył tylko po to, żeby wyciągnąć dłoń do kogoś, kto tego od Was oczekuje.

Kogoś kto potrzebuje Waszej pomocy.

Żeby nie było, że zmieniam się w Robin Hooda powiem od razu po co właściwie to wymijające wprowadzenie. Jak zapewne wiecie moja dziewczyna na co dzień porusza się Seatem, którego jakby to roztropnie ująć (wiem, że pewnie tu zaglądnie) nie do końca lubię.

To znaczy, nie żeby coś specjalnego mi zrobił – nie próbował mnie rozjechać, ani nie zostawiał mi płonących torebek z psią kupą pod drzwiami. Nie wysyłał do mnie sprośnych SMS-ów i ani razu nie pożarł mojej ulubionej płyty Tonnego Benetta. W zasadzie to czasem nawet nim jeździłem i nie było to jakieś specjalnie traumatyczne przeżycie, jak choćby czwartkowy poranek autobusem MZK na trasie przechodzącej obok miejskiej giełdy z warzywami. (Zapewniam Was, że polscy emeryci wcale nie są tacy chorowici jak mogłoby się wydawać).

Po prostu jakoś nie mogę przejść obojętnie obok tego, że ten samochód ucieleśnia wiele cech, których w motoryzacji zwyczajnie nie cierpię.

Ma elektryczne wspomaganie kierownicy. ESP. Silnik rozwojowy niczym program kosmiczny Burkina Faso. Zawieszenie o konsystencji budyniu. Plastiki wnętrza zrobione ze starych opakowań po jogurcie i jednorazowych sztućców.

I gwóźdź do trumny – gumowe dywaniki.

Ten samochód pomimo, że teoretycznie jest częścią „naszej rodziny” nigdy nie był przeze mnie akceptowany.

Teraz jednak nastał moment, w którym musiałem zmierzyć się z własnymi demonami, bo SEAT zwyczajnie zaczął się sypać. Jakby na to nie patrzeć to ma już prawie siedem lat co i tak stanowi nie lada ewenement bo oprócz kościoła Sagrada Familia to chyba jedyna w miarę solidna rzecz jaką zbudowali Hiszpanie. Zaczęło się dość niewinnie od lekko stukającego amortyzatora w tylnym kole, ale w ostatnim czasie wymieniłem już także cały układ wydechowy, końcówki i gumy stabilizatora, tarcze, bębny, klocki i szczęki oraz tylny zderzak, który w tajemniczych okolicznościach (najprawdopodobniej w wyniku ingerencji UFO) uzyskał dodatkowy wlot powietrza o niewiadomym zastosowaniu.

Wymieniłem również wszystkie filtry i świece, sondę lambda i parę innych „pierdół”, o których aż szkoda wspominać. Niemniej jednak kilka dni temu po powrocie z wakacji mój wewnętrzny akumulator naładował się do tego stopnia, że zabrałem się za coś, czego z powodu ogromu prac pewnie w życiu bym się nie podjął.

Do rzeczy.

Obecnie Ibiza dumnie zajmuje praktycznie cały garaż i ku mojej uciesze zrzuca kolejne kilogramy. Na dzień dzisiejszy wygląda ona mniej więcej tak:

Jeśli uważacie, że lakier i blacha na zdjęciach wcale nie wygląda tak źle to zobaczcie na to:

A to jeden z najładniejszych fragmentów lakieru. Generalnie pojawiło się sporo rdzy i wżerów, że o rysach i ranach parkingowych nie wspomnę. Na szczęście z pomocą przyszła szlifierka mimośrodowa i mój pierwszy w życiu sprzęt z silnikiem w układzie „V”.

Ma lakier w kolorze błękitny metallic, chromowane koła (prawie jak escort) i pojemność 50.0 litra (Veyron niech się schowa). Jak nic wieczorem wskakuję w wyjściowe mokasyny i jadę na dupeczki pod pobliską remizę.

Trzymajcie kciuki – najbliższe dni będą cholernie pracowite. Postęp prac (oczywiście w miarę możliwości) będę aktualizował na bieżąco.

Pozdrawiam,

Tommy

9 Komentarzy

  1. Szczypior 20 września 2012 o 19:44

    Tommy, kurna, zazdroszczę Ci garażu. Jakbym mógł, sam bym siedział i grzebał we wszystkim co by mi w ręce wpadło… Swoją drogą mnie czekają poprawki (bo niestety nie stać mnie ani nie mam gdzie całości odnawiać) w paru miejscach, i zastanawiam się jak to za pierwszym razem wyjdzie… ;)

  2. makdrajwer 21 września 2012 o 19:12

    no tak, kobieta nawet najlepsze auto moze posuć. moja też powoli mućke doprowadza do ruiny :)

    1. antares 21 września 2012 o 22:36

      Myślę że szlak dehydroepiandrosteronowy ani progesteronowy prowadzący do przemiany progesteronu w testosteron w ciele poszczególnych osobników w żaden sposób nie chroni pewnych cześci samochodu od zużywania sie w trakcie eksploatacji :) Powiedziałabym nawet że osobniki o wyższym stęzeniu progesteronu i estrogenów w organiźmie prowadzą delikatniej i wolniej sie to wszystko zużywa, aczkolwiek prawdą jest że kiedy się zuzyje nie sa w stanie tego zdiagnozowac i wymienic :)

  3. Baton 21 września 2012 o 22:45

    To niebieskie z chromami i silnikiem V2, to chyba Harley-Davidson. Arnold w Terminatorze jeździł podobnym.

  4. arek 22 września 2012 o 17:33

    nie wiem co ona robiła, ze tak spaskudziła w ledwo 7 lat w miarę okej miejskie toczydełki. Zdolniacha…

    ale po co błotkiki odkręcałeś? dla efektu?

    p.s. byłem wczoraj na jeździe i30 CW 1.2 120 koników:) 

     

    tak się chwalę, żeby Ciebie wnerwić…

    1. Tommy 22 września 2012 o 21:52

      samochód zmienia kolor – błotniki to nie fanaberia tylko chęć porządnego przygotowania krawędzi i wnęk drzwi ;]

      Aż tak to mi się nie nudzi żeby zdejmować błotniki dla efektu ;]

       

      A propos P.S. – wyrazy współczucia, łączymy się w bólu :}

  5. Szczypior 22 września 2012 o 23:08

    Tommy, to ja znowu zapytam o techniczne podejście do sprawy. Czyli- kompresor jest, rozumiem więc, że pistolet też jest. A jak z lakierem? I jakiego lakieru używałeś do felg? Bo mój kochany tatuś twierdzi, że jak sam odnowię felgi i nie pomaluję ich proszkowo, to lakier po zimie zejdzie, i w ogóle felgi spłoną itd (felgi z terenówki, mają iść na sprzedaż, a ja nie lubię robić ludzi w jajo)… Ale on próbował mi wmówić, że skoro nie wymieniałem nigdy klocków hamulcowych, to lepiej, żeby mi to zrobił ktoś inny. Tak więc Wukju Tommy proszę o poradę ;)

    1. Bio 24 września 2012 o 10:20

      Malowanie proszkowe felg niestety wpływa na ich wytrzymałosć co pokazały statystyki m.in. na RF… lepiej porządnie "szprejem", ew. kompresorem, niż jakby felga przy butowaniu miała się zacząć dziwnie wyginać ;) 

    2. Tommy 24 września 2012 o 10:32

      Zwykły lakier akrylowy (czarny półmat, więc tylko baza, bez klaru) + do tego taki bardzo fajnie kryjący podkład epoksydowy (wiem, że zgodnie ze sztuką powinien być akrylowy ale akurat mam resztkę więc wypada to wykorystać). Owszem – malowanie proszkowe jest super ale masz ograniczony zakres kolorów no i niestety nie zrobisz tgo sam – w przypadku akrylu jeśli położysz cienką warstwę to wsystko powinno być ok (zbyt gruba warstwa będzie później odpryskiwać od kamieni).

      Na dniach wrzucę fotki z lakierowania kół to będzies mógł zobaczyć jak to wyszło.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *