Ponieważ od jakiegoś czasu systematycznie przechodzę od typowego treningu siłowego w kierunku szeroko rozumianej sprawnościówki, postanowiłem zorganizować sobie w końcu pulsometr, nad którym to myślałem już od dłuższego czasu. Zawsze chciałem spróbować treningu opartego na utrzymaniu odpowiedniego tempa, a, że wykonuję coraz więcej aerobów i interwałów to uznałem, że to w sumie dobry moment.

Tak więc zajrzałem do sklepu z elektroniką i po niedługim namyśle wybrałem bajerancki model z zapinanym na rzepy pasem piersiowym, pseudo-aluminiowym wykończeniem obudowy i wypalającym oczy podświetleniem led tak mocnym, że w pewnych okolicznościach można by go użyć do spawania plastiku.

Bo wiecie – to model z górnej półki.

Z drugiej od góry jeśli mam być dokładny – leżał tuż obok budzika z myszką Miki po 14,99 złotych sztuka więc sami rozumiecie, że nie ma żartów.

Muszę przyznać, że nie bardzo to rozumiem ale wychodzi na to, że aby był on w stanie zliczać ilość uderzeń serca na minutę (wydaje mi się to niespecjalnie trudne – nawet ja, mimo braku części mózgu odpowiedzialnej za dodawanie i słuchanie muzyki pop to potrafię), trzeba było najpierw wprowadzić do niego szereg danych takich jak wiek, waga, płeć, rodzaj treningu, zakładany poziom procentowy maksymalnego tętna, tętno minimalne, maksymalne, numer PESEL, VIN, rozmiar buta i nazwisko ulubionego piosenkarza country.

W instrukcji obsługi wydawało się to cholernie proste – z grubsza chodziło o to, że trzeba naciskać jakieś pikające guziki.

Miałem kiedyś kalkulator z batmanem więc uznałem, że sobie z tym poradzę ale po godzinie jedynym co udało mi się osiągnąć było zaprogramowanie alarmu na piątą trzydzieści pięć rano – na 5 stycznia 2064 roku.

Nie mam pojęcia co będę wtedy robił ale wiem już przynajmniej, że nie zaśpię.

Po kolejnych czterech godzinach na szczęście udało mi się wytłumaczyć ustrojstwu na moim nadgarstku, że wcale nie jestem pięćdziesięcioletnią fanką Johny’ego Cash’a i mogłem nareszcie przystąpić do mojego pierwszego, w pełni monitorowanego treningu. Zacząłem, tradycyjnie już od treningu FBW przypominającego w pewnym uproszczeniu próbę popełnienia samobójstwa za pomocą załadowanej do oporu sztangi. Szło mi całkiem nieźle – w przerwie pomiędzy kolejnymi seriami martwego ciągu postanowiłem zerknąć na ekran, żeby sprawdzić do jakiego poziomu tętna udało mi się dotrzeć w tej przed aerobowej „rozgrzewce”.

Niestety jednak – ponieważ wprowadzanie do pulsometru informacji o moich ulubionych albumach Willy’ego Nelsona zajęło mi sporo czasu, za trening zabrałem się dopiero późnym popołudniem. Na poddaszu, gdzie mieści się moja domowa siłownia zrobiło się zatem już dość ciemno.

Nacisnąłem więc na przycisk podświetlenia ale, że w ekscytacji zapomniałem założyć wcześniej gogle do spawania to ocknąłem się jakieś pół godziny później na podłodze z twarzą pachnącą jak grillowana karkówka.

Wciąż mam nadzieję, że brwi jednak kiedyś odrosną…

Kiedy doszedłem do siebie, spojrzałem na ekranik ponownie, tym razem nie używając przycisku z napisem „Welding” i okazało się, że najwyraźniej nie żyję. „Chooolera” – pomyślałem sobie, „A miałem jeszcze przed śmiercią kupić sobie stare Alfa Romeo”. Po chwili jednak zorientowałem, że po prostu odpiął się pas piersiowy więc założyłem go ponownie i funkcje życiowe wróciły do normy.

Co za ulga – przynajmniej zdążę przed śmiercią obejrzeć jeszcze raz Ostatniego Sprawiedliwego.

I teraz tak – podczas treningu aerobowego (40 minut, średnia intensywność) udawało mi się utrzymywać tętno w bardzo wąskim, określonym wcześniej na podstawie wybranych przeze mnie piosenek Shani Twain przedziale. Muszę przyznać jednak, że zapewne poradziłbym sobie z tym również bez przypiętego do mojej klatki piersiowej ustrojstwa bo nie jest to specjalnie trudne jeśli choć trochę poznaliście już swoje ciało i jego możliwości.

Zabawa zaczęła się jednak kiedy po 40 minutowym treningu aerobowym przeszedłem do 20 minut interwałów.

Bo tak – po pierwsze, osiągnięcie maksymalnego poziomu tętna nie jest specjalnie trudne, ale już utrzymanie go przez określony czas w dość wąskich widełkach i późniejsze „wyhamowanie” do dolnego, założonego poziomu bez pulsomierza sprawiłoby mi sporo problemu. Ten miał na szczęście wbudowaną funkcję pikania za każdym razem gdy tętno osiągało pewien założony przedział (lub z niego „wypadało”).

To rewelacyjne bo sprawdza się idealnie gdy pot zalewa Wam oczy, a Wy pędzicie na wyposażonej w koło zamachowe maszynie w takim tempie, że boicie się puścić rączki w obawie o to, że siła pędu wyrzuci Was przez okno na drugim końcu pokoju.

Poza tym to ustrojstwo ma wbudowany licznik kalorii, a nic nie motywuje do jeszcze większego wysiłku tak skutecznie jak pojawiające się na ekraniku kolejne, zamienione na ból, potęgę i energię KI kalorie. To świetna sprawa jeśli brakuje Wam motywacji do zabrania się za siebie. Ma to jednak też pewne minusy – pierwszego dnia w czasie treningu spaliłem około 1400 kilokalorii. To prawie połowa mojego dziennego zapotrzebowania więc niemal natychmiast po wyjściu spod prysznica zrobiłem się głodny.

Jestem pewien, że gdybym nie dowiedział się, że spaliłem właśnie tę sałatkę z kurczakiem, po prostu poszedł bym spać. Kiedy jednak mój żołądek zobaczył tę liczbę, niemal natychmiast wszczął zamieszki domagając się podwójnego kebaba albo chociaż jakiegoś dobrze wypieczonego dorsza.

Drugi problem to stopień skomplikowania tego urządzenia. Przełączanie się przez kolejne strefy, programowanie okrążeń, kilkanaście różnych funkcji (pomiar tętna w określonych okresach czasu, wartości procentowe i tak dalej) sprawiają, że odnoszę wrażenie, że wymyślili to tylko po to, żeby kupujący te pulsomierze ludzie mogli chodzić na siłownię i mieć wymówkę po to, żeby nie ćwiczyć.

Staliby po prostu obok luster i przed dwie godziny gadali o tym kto w zeszłym tygodniu zrobił lepszy współczynnik czegoś tam co można pokazać na fejsbuku.

Sam korzystam głównie z wbudowanego stopera, a wspomniane piknięcia informujące o zmianie tętna traktuje bardziej jako ciekawostkę, a nie bezpośrednią wytyczną. Takie gadżety są fajne ale chyba jednak zostanę po prostu przy tablicy do zapisywania obciążeń i starym, dobrym zegarku ze stoperem.

Jak dla mnie (wbrew temu co próbują nam wmawiać reklamujący masę „niezbędnego” sprzętu monochromatyczni ludzie z Men’s Health) sprawdzają się idealnie.

8 Komentarzy

  1. radosuaf 31 lipca 2014 o 12:14

    Chcesz utrzymać tempo na wysokim poziomie – polecam Tabata Squats :D.

  2. radosuaf 31 lipca 2014 o 12:21

    Hmmm… Push press 60kg było ponad moje możliwości jak jeszcze się pojawiałem na siłowni w miarę regularnie…

    1. Tommy 31 lipca 2014 o 12:24

      Dla mnie optymalne jest 45-50 ale po 3 serii próbuję dorzucać w bonusie chociaż na pojedyncze powtórzenia co by nie było zbyt komfortowo ;}

  3. Adam 31 lipca 2014 o 14:48

    Ja próbowałem używać kiedyś, jednak szybko dałem sobie spokój. Raz, że o nim notorycznie zapominałem, dwa to uwierał mnie tu i tam. Ale to może zależy od modelu.

  4. Korzeń 20 sierpnia 2014 o 17:10

    Uzywam pulsometru, który kupiłem w biedronce za 30zł. Używają go też inni koledzy z klubu rowerowego. I działa:) Jest to najlepiej wydana kasa jako dodatek do roweru. Pomaga dojechać do mety, wjechać na wzniesienie, wiem ile brakuje mi do pulsu powyżej którego wypluje płuca, pozwala jeździć i trwnować w tlenie itd 

    Nie zniechęcaj się do niego;)

  5. Tommy 21 sierpnia 2014 o 07:16

    Póki co używam go po prostu jako stopera (tu sprawdza się idealnie bo ma wielkie guziki), ale próbuję też obserwować to czy moje serce wybucha czy nie (choć na ten moment traktuję to raczej jako ciekawostkę niż jakiś główny wyznacznik tempa treningu)

  6. PaulaCar 26 sierpnia 2014 o 21:02

    Świetny tekst :) sam polegam także na niezawodnym zegarku, bo te wszystkie pulsometry to i obiad by ugotowały…

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *