Na początek krótki komunikat.
W moim prywatnym rankingu TOP 10 najlepszych słów kluczowych, po których ktoś trafia na prentkiego pojawiła się nowa pozycja.
Na miejscu 10 znalazła się fraza „blog jakiegoś idioty”, która to wypchnęła z rankingu hasło „moje dziecko zjadło kostkę toaletową”.
A teraz już wracamy do głównego wątku.
Ponieważ w tej chwili moje bordowe coupe znajduje się gdzieś w okolicach włoskiej wyspy Giglio gdzie przygląda się operacji podnoszenia wywróconej łódki kapitana Schettino, zmuszony jestem przemieszczać się wszędzie za kierownicą zielonego 328i (które w konkursie na najpiękniejszy samochód osiedla klepało by matę jeszcze szybciej niż Marcin Najman) albo też mojego Escorta cabrio, w którym to dolna krawędź drzwi znajduje jakieś 2 mikrometry nad ziemią.
A to oznacza, że w deszczowe dni takie jak teraz, pokonanie głębszej kałuży może zaowocować koniecznością wyżymania ekskluzywnych dywaników z chińskiego weluru.
Co prawda mam też na podjeździe BMW E36 w wersji cabrio, które pod nieobecność bordowej zostawił mi mój brat ale wierzcie mi – jeśli istnieje coś, co wywoływało by u mnie podobne obawy o zdrowie i życie, to jest to chyba jedynie niewidomy saper z padaczką zajmujący się rozbrajaniem przyczepionego do mojego tyłka kilograma C4.
Ewentualnie Iza – gdybym na urodziny postanowił kupić jej jakiś krem na zmarszczki.
W każdym bądź razie, gdyby biblijna apokalipsa miała odbyć się jutro to jestem pewien, że czterej jeźdźcy z obrazu Durera zostawili by swoje konie w spokoju i zapakowali się właśnie w ten samochód.
Jest aż tak cholernie piekielny.
Podejrzewam też, że w drodze z nieboskłonu odpadło by z niego koło, a Zayn, Harry, Niall i Louis wylądowali by w ogródku mojego sąsiada w kuli ognia i skręconego metalu z kawałkiem „Devil’s Dance” grupy Metallica wydobywającym się z na wpół stopionego magnetofonu marki Bavaria Business RDS.
Pominę już nawet fakt, że w tym samochodzie kierunkowskazy działają tylko z lewej strony i to tylko wtedy kiedy akurat nie jest zimno. Abo ciepło. Albo wilgotno. Albo gdy akurat nie pada śnieg. Poza tym po ostatnim burzliwym spotkaniu z poboczem na Przełęczy Przegibek wspomaganie kierownicy brzmi jak mój pies kiedy ktoś próbuje zabrać mu jego ulubiony kawałek tego, co zostało z moich nowych butów.
Do tego dochodzi nieszczelny wydech, kompletny brak zbieżności i alarm z centralnym zamkiem, który nie wiedzieć czemu podobnie jak sąsiadka z naprzeciwka uważa mnie za szuję i złodzieja.
Raz zamknął i uzbroił samochód akurat w chwili kiedy stał on na środku osiedlowej uliczki, a ja wyskoczyłem tylko na moment, żeby otworzyć sobie bramę. Piętnaście minut później ludzie w skodach i oplach kombi trąbili radośnie i pozdrawiali mnie hawajskim znakiem pokoju by dopingować mnie do szybszego wycelowania starym wieszakiem na ubrania w wewnętrzną klamkę po stronie pasażera.
To naprawdę musiało wyglądać idiotycznie.
Potem jeszcze samochód zgasł, a na koniec za nic nie chciał oddać znajdującego się w stacyjce kluczyka.
W takich momentach naprawdę doceniam trud włożony w odbudowę mojego bordowego BMW. Gdybym miał na co dzień jeździć tą pozbawioną dachu i kierunkowskazów czterokołową katastrofą, już dawno wolałbym sprawić sobie wrotki. Co więcej – nawet jazda na nich zimą wydawałaby mi się bardziej komfortowa i bezpieczna niż wsadzenie tyłka do tego czterokołowego delirium rodem z Bawarii.
Jest aż tak bardzo źle.
Wbrew pozorom jednak, w tym niekwestionowanym apogeum dezelu dostrzegłem również kilka niezwykle pouczających zalet. Bo widzicie, czego by nie mówić to muszę przyznać, że dawno, naprawdę dawno nie czułem się tak zaangażowany w jazdę samochodem jak wtedy gdy próbowałem dotrzeć tym złomem z pracy do mojego oddalonego o kilka kilometrów domu.
Żywy.
Do tej pory nawet dość archaiczny i ascetyczny w swej formie Escort zapewniał mi na tyle wygodną i bezstresową podróż, że zdarzało mi się pokonać całą drogę do domu nawet jej nie pamiętając. Wyjeżdżałem z biura, myślałem sobie o polerowanych gaźnikach albo biuście Kate Upton, a potem nagle pstryk!
Nie wiedząc jak i kiedy znajdowalem się w samochodzie zaparkowanym przed moim garażem.
W wypadku BMW mojego brata to jednak nie działa. Chodzi o to, że jeśli choć na ułamek sekundy stracicie koncentrację to albo wylądujecie na poboczu z kołem zapasowym wystającym Wam z głowy, albo też będziecie musieli zdrapywać swoje pośladki z opon pędzącej pasem obok ciężarówki.
Chodzi o to, że kierowanie tą benzynową katastrofą przypomina próbę sterowania pozbawionym skrzydeł Boeingiem, który wpadł w sam środek pędzącego z szaloną prędkością tornada.
To nieustanna walka.
Napierdalanie się krzesłami z kostuchą, Newtonem i siedzącym w przekładni kierowniczej Hulkiem Hoganem.
Wierzcie mi lub nie, ale ten samochód nie ma nawet pedału gazu. Zamiast niego w podłodze jest kawałek druta, który (jeśli wdepniecie go zbyt mocno) zaklinowuje się o wystający z wykładziny odbojnik. To jednak zdarza się niezwykle rzadko, bo o wciśnięcie gazu do oporu mógłby pokusić się chyba jedynie ktoś kto bardzo, ale to bardzo nienawidzi swojego nędznego życia.
Wracając jednak do wspomnianych zalet – kiedy jeszcze uczyłem się jeździć, a samo drgnięcie samochodu przy puszczaniu sprzęgła wywoływało u mnie podniecający dreszcz, jazdę i wszystko co z nią związane odbierałem cholernie bezpośrednio.
Czułem absolutnie każdy kamyk czy nierówność drogi – wszelkie doznania docierały do mnie z taką siłą i bezpośredniością, że mógłbym porównać je chyba tylko do dostania pięścią w ryj. Wtedy jazda samochodem pod względem odczuć przypominała bardziej pędzenie na rowerze po polnej drodze. Dziś, po latach doświadczeń stała się zdecydowanie bardziej rutynowa. Coś bliższe graniu na konsoli aniżeli pedałowaniu po pełnej kurzu i kamieni ścieżce.
Wtedy jednak, gdy jazda samochodem była dla mnie czymś zupełnie nowym, każdy ruch kierownicą czy poruszenie pedałem gazu niosły ze sobą istne tsunami doznań i informacji, których to nie byłem nawet w stanie nadążyć odczytać.
Stałem zanurzony po pas w rzece drgań, szarpnięć i hałasów i rozkładając ręce starałem się złapać w dłonie jak najwięcej przepływającej wody.
Czułem dokładnie chłodny nurt ocierający się o moje nogi i drobne kamyki przesuwające się po dnie. Słyszałem plusk i szum niewielkich fal tworzących się wokół kamieni.
Nie miałem pojęcia co oznaczają, jednak doskonale odczuwałem ich obecność.
Nie wiedziałem gdzie woda staje się głęboka, ani jak niebezpieczne są śliskie kamienie, jednak każdym milimetr mojego ciała czuł ich fascynującą obecność.
To BMW przypomniało mi właśnie tamte stare, pełne niebezpieczeństw i podniecającego lęku czasy. Musiałem podtrzymywać obroty, żeby silnik nie zgasł gdyż jego ponowne odpalenie nie było wcale takie proste. Musiałem stale korygować tor jazdy, a głośne furkotanie nieszczelnego wydechu przypominało mi dźwięk mojego starego malucha.
A gdy złożyłem dach, świat zewnętrzny wlazł mi do środka z butami i zaczął tańczyć pogo.
I coś Wam powiem.
Nie wie nic o radości z jazdy ten, kto chociaż raz nie przejechał się starym kabrioletem.
Oj Tommy masz rację… Teraz jak jeżdżę nowym dupowozem to często aż mam ochotę się pociąć… W tym aucie nic się nie dzieje, ono się toczy, zero radości, nawet jeżeli jest to RWD… Fakt: całą rodzinę zapakowałem na wyjazd na 2 tygodnie nad morze i auto trzasnęło trójkąt bermudzki po Polsce ponad 2k km… ale jednak brak mi mojego compacta… Wiesz, że idealny nie był, ale radość jaką mi sprawiała jazda nim – bezcenne..
Odnosząc się do ostatniego zdania felietonu: pamiętaj, że obiecałeś mi Essiego na słoneczną pogodę ;)
Tommy, ja to młodzian jestem z mlekiem pod nosem i pieluchą na dupie, ale mam tak za każdym razem kiedy wsiadam do nowego samochodu ;] A jaki stres, jak jeszcze właściciel siedzi obok i ma mnie za kompletnego nieudacznika z drewnianymi nogami i porażeniem mózgowym… A jak na dokładkę motor pod maską wypoci z siebie więcej koni niż kosiarka mojej babci (zrobiona z silnika od pralki) to już w ogóle rozbijam się po drodze jakby goniła mnie pani poseł na G w bikini.
Chociaż… Pamiętam, jak kumpel z klasy przyjechał Fiatem Coupe, na szczęście tym najsłabszym, chociaż to i tak dwa razy więcej niż Almera. Zero zbieżności, pół pasa przedniego wycięte, połamany fotel (i chyba nie tylkoe ten od kierowcy), kierownica obrócona o 90 stopni w prawo i jedź, bez ubezpieczenia i przeglądu. To były emocje, większego truchła nie prowadziłem, a zdarzało mi się prowadzić maluchy bez lusterek i trójki, i Citroena AX-a od teściowej… Po tym drugim powinienem się zapisać na jakąś terapię. ;)
Oczywiście "nowego" czyli po prostu takiego, którego jeszcze nie prowadziłem.
Ale sami tego chcemy – każde kolejne auto ma łatwiej i przyjemniej zamknąc nas w kokonie drewna i skóry (bądź szarego plastiku) i dowieźć do celu. Najszybciej to zauwarzysz po odczuciu prędkości. Nowe auto, no moze poza dacią i autopodobnymi klockami, pozwala bez strachu śmigać 200 po autostradzie (w niemczech oczywiscie ;-) a maluch? 40 po mieście i czujesz ze zaraz zginiesz.
Na szczescie jest ratunek w postaci starszych aut lub zmian. Zmian które dla wiekszości sa psuciem auta ponieważ wyrywają cie z kokonu i dają w gębe odczuciami. Dajesz gwint, rozpórkę, jakąś turbine albo chip, dodatkowe 3 cale aluminium i oponę pomalowaną na feldze. I znowu czujesz każdego peta na ulicy. A drogi z pracy do domu nie prześpisz, bedziesz czuwał bo tam jest trzech leżących policjantów czychających na twoją miske olejową.
Tommy, a jeździłeś czymś faktycznie starym? Tak <30 lat? Tam naprawdę czujesz mechanikę i drogę. Polecam :)
Miałem okazję pojeździć BMW, Mercedesem i Alfą z lat 60-tych. Od tamtej pory czuję wstręt do wszystkiego co nowe ;}
Wstępujesz na dobrą drogę, tylko jeszcze musisz uświadomić sobie, że auta z lat 90 mają bliżej do nowych niż do starych i wtedy zgłoś się – znajdę Ci coś fajnego, starego i w dobrych pieniądzach ;)
Bo widzisz, lata 90-te to swego rodzaju małżeństwo z rozsądku. E36 copue to w moim odczuciu samochód oparty jeszcze na "starej szkole" (czytaj klasyczny układ napędowy, rozsądna ilość elektroniki i plastiku, konsola ustawiona w stronę kierowcy, 6 cylindrowe rzędówki, drzwi bez ramek) ale na tyle nowoczesny by zapewnić jego w miarę bezstresowe codzienne użytkowanie.
Niemniej jednak od kilku tygodni cholernie poważnie rozważam kupno BMW e21 lub e28. Raczej nie jest to coś co Ty określiłbyś mianem starego, ale wychowany na "Miami Vice" i "Człowieku z blizną" mam cholerny sentyment do samochodów z tej epoki ;}
Można w razie czego liczyć na Twoją pomoc w temacie tych modeli?
E21 i E28 są fajne :) Rekiny są w zakresie moich zainteresowań :) W razie czego namiary maz.
W takim razie gdy tylko zejdą śniegi, będziesz miał mnie na głowie ;}
Żebyś się nie zdziwił kto kogo będzie miał na głowie i że nalge okaże się, że skończysz z Jaguarem albo Alfą zamiast bawarką :D
Albo Ty z pewnym czerwonym Escortem :P
No nie gadaj, że się Essiego pozbędziesz… :P
A co, chciałbyś kupić? ;]
Escorta już miałem, sedana 1.3, wersja Laser. Szyberdach i szyby w korbotroniku, rdza na słupkach A, 2,1 muła mechanicznego, zajsbity (naprawdę) kolor – ni to grafit, ni to granat, ni to zieleń :) Lubiłem go ale nie tęsknię ;) Jednego cabrio prawie kupiłem, białe MK4 1.4 z felgami od Turbo i Recaro w środku, zdrowy egzemplarz w dobrej cenie, ale odstąpiłem go kumplowi na otarcie łez po nie kupieniu BXa :)
BTW – chyba dotarliśmy do granicy możliwości odpowiadania na komentarz :)
Zepsułeś komentowanie : D
Wygrałem internety? :D
Tommy, jakbym miał za co, to bym się nie wahał ;] Niestety stan mojego portfela pozwala najwyżej na kupno paru lizaków i paczki słonecznika, żebym Ci mógł z zazdrości zapluć tego Escorta łupinkami ;)
Masz rację