Pamiętacie może postanowienia noworoczne, na które to porwałem się pod koniec 2011?

Te o sztangielkach i trawniku.

Z reguły jest tak, że przypominam sobie o nich dopiero w grudniu kolejnego roku, kiedy to znów próbuję wmówić sobie, że co prawda tym razem się nie udało aaaaaaale teraz od stycznia to już naprawdę zabiorę się za ten trening/odchudzanie/naukę/oszczędzanie*

*niepotrzebne skreślić

Prawda jest taka, że niezależnie od tego co chcielibyście w nowym roku osiągnąć, będzie wymagało to od Was sporego zaangażowania. Praktycznie wszystkie artykuły w kolorowej prasie dotyczące zmian w życiu i sposobów na dotrzymywanie noworocznych postanowień opierają się na założeniu, że nie możemy wymagać od siebie zbyt wiele bo wtedy dość szybko się zniechęcimy. Że trzeba zaczynać od małych kroczków i nie zrażać się brakiem widocznych rezultatów, bo przecież wszystko wymaga czasu.

Coś Wam powiem – to co sugerują nam kolorowe magazyny to naprawdę bardzo dobra metoda tyle, że nie działa.

Tak naprawdę nikt nie stawia przed sobą wyzwań z przekonaniem, że nie przyniosą mu one żadnych wymiernych efektów. Nawet jeśli ktoś uparcie wmawia sobie i światu, że nie przejmuje się bo przecież wszystko wymaga czasu i tak dalej i tak dalej to zapewniam Was – stanowi to wyłącznie mechanizm obronny przed wysoce prawdopodobną porażką (nie wyjdzie to trudno – i tak nie obiecywałem sobie zbyt wiele).

Wiem, bo sam tak robiłem.

Tak naprawdę jednak każdy kto początkiem stycznia kupuje karnet na siłownię robi to tylko dlatego, że wierzy, iż dzięki temu zrzuci w końcu tę cholerną termoizolację ze swojego kaloryfera i przybierze parę centymetrów w bicepsach.

Nikt nie kupuje świnki skarbonki z przeświadczeniem, że i tak nic w niej nie odłoży, a nawet jeśli to na pewno nie starczy tego na egzotyczne wakacje albo komplet kutych felg.

Może i nie widać tego po naburmuszonych minach przechodniów sunących po szaro-burych ulicach, ani po artykułach na onecie sugerujących, że za niedługo ceny wszystkiego poszybują w kosmos i w ogóle to wszystko pierdolnie i Kononowicz, ale w gruncie rzeczy jesteśmy jednak optymistami. Codziennie wmawiamy sobie wiele szalonych rzeczy. Trochę się oszukujemy, trochę wodzimy za nos pomimo, że dotychczasowe doświadczenia nie często pozwalają patrzeć w przyszłość z uśmiechem.

Jeśli ktoś piętnaście razy przywalił ryjem w chodnik to naturalnym jest, że przy kolejnym upadku nie będzie się spodziewał lądowania w biuście Kate Moss.

Ale prawda jest taka, że jeśli tylko człowiek ma w sobie chociaż odrobinę tego dzieciaka, którym kiedyś był to nawet widząc zbliżający się bruk wciąż będzie myślał o miseczce C i aksamitnej skórze Kate.

Wiesz, że coś jest nierealne. Zdajesz sobie sprawę, że to nie ma prawa się udać, a mimo to, ten głos w środku mówi Ci, „stary, a może jednak się uda? No przecież może się udać!” – przypomnij sobie tę walkę rozsądku z nadzieją, która toczyła się w Twojej głowie gdy ostatnio siedziałeś przed telewizorem z kuponem lotto w dłoni.

Moim zdaniem największym problemem noworocznych postanowień nie jest wcale zbyt wysoko postawiona poprzeczka, ale raczej brak wiary w to, że jesteśmy w stanie ją pokonać.

Nie można ustawiać sobie pułapu zbyt nisko z powodu braku wiary we własną determinację i możliwości. To tak jakbyście będąc w pubie woleli podejść do tej dziewczyny z wadą zgryzu i szklanym okiem bo będziecie mieli u niej większe szanse – przecież to bez sensu.

Jednak wracając do tematu postanowień noworocznych – jak już wspominałem, mniej więcej rok temu powiedziałem sobie, że zabiorę się na poważnie za trening i zrobię w końcu porządek z moim naleśnikowatym ciałkiem.

I wiecie co?

Póki co idzie mi całkiem nieźle.

Zaczęło się od prostej wizji wyciągnięcia starych hantli z rozległych i niezbadanych czeluści pod moim łóżkiem. Już w lutym do sztangielek dołączyła ławeczka treningowa, a początkiem marca rozochociłem się tak bardzo, że miałem już własne pomieszczenie przeznaczone na siłownię i trochę złomu do przerzucania go z jednego miejsca na drugie (było o tym tutaj).

Przyznam się bez bicia, że nie spodziewałem się po sobie takiego zaangażowania w treningi – przede wszystkim dlatego, że jestem jednym z najbardziej leniwych, niekonsekwentnych i niesubordynowanych stworzeń na naszej planecie – zaraz po meksykańskim ośle i ministrze rolnictwa.

Jakiś czas temu wspominałem Wam także o tym, że zrobiłem kilka zdjęć swojej sylwetki do monitorowania postępów za pomocą dzienników treningowych – wtedy też dotarło do mnie, że te kilka miesięcy poświęconych na podnoszenie żelastwa (które prawdopodobnie było kiedyś jakąś Toyotą) dało efekty zauważalne bardziej niż podwyższone zużycie żelu pod prysznic i wody w moim gospodarstwie domowym.

Zresztą – co ja Wam będę mówił, po prostu pokażę Wam co udało mi się wypracować przez ten rok.

Ponieważ mój organizm posiada naturalne mechanizmy obronne chroniące go przed wykonywaniem słit foci do lustra w łazience, dla porównania sylwetki przed i po roku treningów musiałem posłużyć się zdjęciem z ubiegłorocznych wakacji oraz wspomnianymi fotkami do dziennika treningowego (mam nadzieję, że mi wybaczycie).

Do hardkorowego koksa co prawda jeszcze sporo brakuje, ale uwierzcie mi – sam wzrost siły i sprawności fizycznej jest tak mocno wyczuwalny, że zastanawiam się chwilami jak w ogóle byłem w stanie normalnie funkcjonować z bicepsami o konsystencji budyniu i potencjale energetycznym zdechłego mola.
A to przecież dopiero pierwszy rok.

Zatarganie letnich kół do piwnicy przypomina teraz rekreacyjny spacer. Poprawiła się też moja koordynacja co jest cholernie ważne, bo do tej pory zdarzały się sytuacje gdy śmiertelne zagrożenie stanowiły dla mnie moje własne nogi. Mogę wymieniać silniki jedną ręką, drugą w tym czasie polerując ranty. Co więcej – same treningi tak mocno wpisały się w mój styl życia, że nie stanowią one już dla mnie jakiegoś psychicznego obciążenia. Wręcz przeciwnie – mam wyrzuty sumienia kiedy z jakiegoś powodu zmuszony jestem opuścić jakiś trening.

I coś Wam powiem – jeśli mnie się udało, to naprawdę nie może to być trudne.

Więc jeśli wciąż jeszcze nie macie pomysłu na jakieś noworoczne tortury to zapewniam Was – warto pomyśleć o sztangielkach.

19 Komentarzy

  1. Noriad 8 stycznia 2013 o 17:22

    No nieźle :) A pochwalisz się ile godzin na raz oraz ile dni w tygodniu machasz żelastwem ?

    1. Tommy 8 stycznia 2013 o 20:30

      Obecnie program FBW – 3x w tygodniu po około 40 minut. Jeśli dorzucisz do tego choćby minimalne zaangażowanie w „mądrzejsze” jedzenie to w zupełności wystarczy żeby budować fajną sylwetkę.

  2. Zbyszek 8 stycznia 2013 o 18:07

    choroba, przypomniałeś mi, że miałem sprawdzić średnicę moich śmiesznych obciążeń i zamówić gięty gryf… i może w końcu zacząć ćwiczyć, bo ciąża spożywcza weszła już w niepokojący objaw i tylko oczekiwać początków laktacji…

    1. Tommy 8 stycznia 2013 o 20:31

      No to do roboty ;] Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak to szybko zleci…

  3. starzyna 8 stycznia 2013 o 20:45

    Ja w tym roku wróciłem do przerwanej dwa lata temu walki o moje ciało. Oczywiście korzystając z mocy noworocznego postanowienia. Z tamtych treningów nie wiele już zostało oprócz odrobiny motywacji i paru prostych sztuczek.
    1. Po kupnie najnowszego numeru Mens Health jestem na maxa nakręcony na trening i zdrowe ziarcie. Co z tego, że co miesiąc jest to samo – jak wyrzeźbić brzuch w dwa dni.
    2. Wreszcie podstawiłem dane do równania i wyliczyłem ile kcal muszę dziennie pożerać. Nic nie robię tylko jem i czekam na trening.

    Łatwo się wkręcić w taki styl życia i od razu wzrasta pewność siebie. Wszystkim polecam i życzę ci Tommy dużych przyrostów i żył na przedramieniu;D

    1. Tommy 9 stycznia 2013 o 07:48

      starzyna – tutaj masz bardzo fajny system do sprawdzania kalorii. Dodajesz sobie posiłki i wpisujesz ile i czego dziś zjadłeś (lub masz zamiar zjeść):

      http://potreningu.pl/kalkulatory/kalorie.

      On Ci ładnie podpowie czego zjadłeś za dużo, a czego zbyt mało – z początku wymaga trochę samozaparcia, ale po 2-3 miesiącach będziesz w stanie budować fajne menu bez jego pomocy (nauczysz się co ma ile witaminek i tak dalej).

      Oby nie brakło Ci motywacji – tak trzymaj stary!

      1. starzyna 12 stycznia 2013 o 14:01

        dobry patent z tym kalkulatorem. Przydałby się taki na dysk, bo za każdym razem muszę szukać na ilewazy.pl ile kilogramów chleba razowego zjadłem;p

        Wcześniej na excelu prowadziłem dziennik, ale o ile dla samego zapotrzebowania kalorycznego to jest jeszcze wykonalne to dla wszystkich 4 wartości każdego produktu już mniej.

        1. Tommy 14 stycznia 2013 o 15:48

          Wiesz co, z czasem spokojnie nauczysz się ile waży na przykład statystyczna kanapka czy kawałek kurczaka- nie będziesz miał problemów z określeniem ile czego zjadłeś.

          Z resztą – tu nie chodzi o to, żeby pół dnia siedzieć nad kalkulatorem i dochodzić do tego czy to jabłko ważyło 200 czy 220 gram – to ma po prostu mniej więcej nauczyć Cię ile czego dziennie pochłaniasz i co ogólnie powinieneś w tym zmienić.

          Po roku już zupełnie nie używam tego narzędzia bo wszystko co ważne mam zakodowane w głowie.

          Swoją drogą – już nawet sam fakt, że w ogóle świadomie sięgniesz po jabłko, a nie kawałek ciasta jest sukcesem ;}

  4. Szczypior 8 stycznia 2013 o 21:33

    Ja za ćwiczenia się pewnie zabiorę za kilka lat, bo w tym momencie przybranie na masie graniczy u mnie z cudem, co przekłada się na bezcelowość jakiegokolwiek wysiłku, bo czy będę wyglądał jak trochę-wyrośnięty-kurczak, czy jak trochę-wyrośnięty-kurczak-na-sterydach, to mi to wsio.

    Za to udało mi się odłożyć na koncie trochę więcej niż warta jest butelka Ballantine’sa, co już jest jakimś sukcesem. Oby tak dalej, bo na samochód się samo nie odłoży… ;)

    1. Tommy 9 stycznia 2013 o 08:22

      Szczypior – ja pluję sobie w brodę, że nie zabrałem się za to wcześniej. Prawda jest taka, że poprawa sylwetki jest tu tylko jednym z efektów – niekoniecznie nawet najważniejszym.

      Uczysz się systematyczności i sumienności, a same ćwiczenia z wolnymi ciężarami poprawiają znacznie Twoją koordynację i sprawność – nawet jeśli łapa niespecjalnie chce rosnąć.

      Co więcej – taki trening to nie jest siedzenie w jakiejś piwnicy z bandą wielkich, spoconych ludzi o imieniu Robert. Atakujesz worek, uczysz się podstaw boksu, a w ładny dzień idziesz pobiegać. Świadomie wybierasz sałatkę zamiast burgera, a wniesienie kanapy na pierwsze piętro staje się fajnym wyzwaniem, a nie cholernym obowiązkiem.

      Zmienia się światopogląd.

      Po schodach nie ślimaczysz się odpychając się od barierki jak emeryt tylko wbiegasz po nich niczym Usain Bolt. Bawiąc się ze swoim nienormalnym psem zaczynasz zaskakiwać gnoja, który do tej pory czuł się nietykalny bo był od Ciebie dużo szybszy ;}

      Moim zdaniem trening na siłowni to przede wszystkim rozwój psychiki. Odbudowa wiary w siebie i świetny sposób na to aby wycisnąć z życia jeszcze więcej pozytywnych rzeczy.

      Pomyśl nad tym w tych kategoriach ;}

  5. Blogomotive 8 stycznia 2013 o 23:28

    Nie pamiętam, kiedy mnie coś bardziej zmotywowało. Idę podjąć przerwane „100 pompek”, brzuszki i podciągania. Niech Cię szlag! Podziwiam, serio.

    1. Tommy 9 stycznia 2013 o 09:38

      Rafał, chcesz mieć motywator ? Pochwal się postanowieniem na Blogomotive – zapewniam Cię, że fani Ci żyć nie dadzą jeśli odpuścisz :}

  6. 5oul 9 stycznia 2013 o 09:08

    Definicja świetnego poranka
    1. kawa – jest;
    2. śniadanie – jest
    3. środa czyli połowa tygodnia czyli „z górki” – jest
    4. felieton na Prentkim – jest
    Czego można więcej chcieć od życia?

    Co do samych postanowień itd to wychodzę z założenia żeby ich nie mieć, wtedy nie będę miał wyrzutów sumienia na koniec roku.

    Jeśli chodzi o ćwiczenia i prace nad ciałem to korzyści nie tylko płyną dla naszej fizyczności. Podczas ćwieczeń nasz mózg jest mocno dotleniany, dzięki temu jesteśmy bardziej spokojni, zrelaskowani, pewni siebie po prostu bardziej szczęśliwi. To wspaniałe uczucie. Prawie tak doskonałe jak możliwość majstrowania w swoim ciepłym i doskonale wyposażonym garażu, w którym z głośników sączy się „The Flower Duet” popełniający Lakme.

    Tommy, czytam Twoje feljetony z przyjemnością. Tak trzymaj chłopie i do zobaczyska za kierownicą śmigła.
    Pozdro

    P.S. I jeszcze dziś „Matki Boskiej Pieniężnej” – normalnie kumulacja :)

  7. antares 9 stycznia 2013 o 21:51

    Zdjęcie nr 2 ląduje na tapecie.

    1. Tommy 10 stycznia 2013 o 07:32

      Znaczy się to ma być nieudolna próba odstraszenia swojego faceta od przesiadywania na komputerze ? ;]

  8. antares 10 stycznia 2013 o 08:29

    NIE :)
    Jeśli wrzucisz coś za rok to pewnie wytapetuje tym całe mieszkanie:)

  9. Szczypior 10 stycznia 2013 o 22:22

    Tak swoją drogą, to czym regulujesz brwi, a właściwie BREW? Niezły efekt ;)

  10. Marek 5 stycznia 2016 o 22:19

    Fantastyczny efekt, gratuluję motywacji i samozaparcia, tylko pozazdrościć. Ja się właśnie tak zabieram i ciągle mam jakieś ale… ale mam nadzieje, że teraz będzie inaczej, Pozdro !!

Pozostaw odpowiedź Blogomotive Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *