Jeśli słyszeliście kiedyś o pewnym zarośniętym człowieku o nazwisku Darwin, to pewnie słyszeliście też o teorii mówiącej, że pomimo iż współcześnie – dzięki naszej zaawansowanej inteligencji potrafimy wysyłać emaile z papeterią i składać pisemne wnioski o wydanie tablic rejestracyjnych, to tak naprawdę wcale nie tak dawno temu całe dnie spędzaliśmy wyłącznie na spaniu, kopulowaniu z samicami, huśtaniu się na gałęziach i rzucaniu w inne małpy bananami (czy tylko ja odnoszę dziwne wrażenie, że coś tu poszło nie tak?)

Ale wracając do tematu – kiedy wstaję rano i patrzę na swoje odbicie w lustrze mam świadomość, że w przeciwieństwie do reszty przedstawicieli gatunku ludzkiego ja wcale nie pochodzę od małpy. Wedle mojej oceny jestem bezpośrednim potomkiem bobra, tybetańskiej lamy i dzięcioła.

Wszystko się zmienia. Każdy gatunek ewoluuje, a proces ten w ogromnym stopniu determinuje środowisko, w którym się on znajduje. Na to jak się zmieniamy wpływa wiele czynników, ale przede wszystkim to gdzie żyjemy i co robimy. Wiem o tym, bo kobieta z okienka na poczcie wywołująca od 20 lat codzienne, regionalne trzęsienia ziemi za pomocą swojego stempla z datownikiem, ma już kończyny jak u bizona.

I nie mam tu na myśli wyłącznie owłosienia.

Gdyby wypuścić ją na ring z jednym z braci Klitschko i kazać naparzać prawym prostym to gwarantuję Wam, że w niedługim czasie w Istebnej z inicjatywy Ministerstwa Sportu powstała by hala sportowa imienia Jadwigi Bizon – mistrzyni świata federacji WTF i HTML.

Ostatnio w jednym z szanowanych internetowych serwisów o charakterze popularno-naukowym (dział ‚ciekawostki’ na onecie jeśli mamy być precyzyjni) wyczytałem, że za kilka tysięcy lat ludzie zupełnie wyłysieją bo włosy nie będą im zwyczajnie do niczego potrzebne. To zdecydowanie zła wiadomość dla zarządu spółki Gilette oraz osób odpowiadających za przygotowanie balejażu krocza do filmów porno, ale tak naprawdę gdy patrzę się na to punkrockowe stworzenie futerkowe zamieszkujące na mojej głowie to już teraz nie jestem w stanie wymienić dla niego chociażby jednego sensownego zastosowania.

Jedyne co przychodzi mi do głowy to funkcja ochronna – moja głupia fryzura idealnie amortyzuje wszelkiego rodzaju upadki na głowę (chociaż z tym zadaniem póki co doskonale radziła sobie też twarz).

Dochodzę jednak do wniosku, że proces ewolucji nie dotyczy tylko i wyłącznie stworzeń żywych. No bo popatrzcie sami – jeśli pokonując drogi Kolorado w najnowszej Forzie na Xboxa przypomnicie sobie grę Lotus III, która rządziła rynkiem w czasach kiedy słowo „balony” kojarzyło się Wam wyłącznie z przykościelnym odpustem to zauważycie, że w tę chwilę dzielącą ‚dziś’ od ‚wtedy’ dokonał się postęp niewyobrażalny niczym przyszła emerytura.

Ewoluują gry wideo, ewoluują ubrania, ewoluują samochody, a nawet świąteczna ramówka polsatu.

A właśnie – samochody (wiedziałem, że o czymś ważnym zapomniałem). O tym jak bardzo zmienia się rynek motoryzacyjny wiemy chyba wszyscy. Zaczęło się od Cugnota, który będąc prekursorem tuningu do dorożki zamontował silnik parowy. Potem Marcus zamienił kocioł na silnik spalinowy. Potem był Benz i jego pierwszy trójkołowiec, Maybach & Dailmler i ich rozwój silników, a później niejaki Ford, który sprzedawał wyłącznie czarne samochody bo te schły najszybciej.

Lata dwudzieste i trzydzieste to era pudełkowatych nadwozi wspartych na ramie, czterdzieste i pięćdziesiąte z kolei to epoka nadwozi samonośnych o obłych kształtach. Lata sześćdziesiąte to najbardziej nienormalny okres w historii ze względu na siniki o pojemnościach basenu i barokową stylistykę mogącą przyćmić rozmachem niejedną watykańską świątynię.

W latach siedemdziesiątych z kolei, wielki kryzys paliwowy spowodował kurczenie większości modeli, a potem nadeszły lata osiemdziesiąte – era napędu quattro, lata dziewięćdziesiąte i czas plastikowych obudów silników i ESP, aż w końcu zrobiło się zielono i wszystko do końca i na amen się popierdoliło.

Bordowe E36 coupe mam od mniej więcej roku. Wydawać by się mogło, że przez ten czas nie uległo ono zbyt wielkim zmianom. Kiedy jednak przeglądałem ostatnio folder o wiele mówiącej nazwie 100_FUJI (to chyba najczęściej używana nazwa folderu w moim komputerze zaraz po ‚Nowy folder’ i ‚Nowy folder (2)’) doszedłem do wniosku, że ewolucja posunęła się tu o wiele dalej niż początkowo przypuszczałem.

Jeśli poświęcacie nieco czasu na leżenie pod samochodem z kluczem oczkowym i lampą garażową to jestem pewien, że i Wasz samochód przez czas kiedy go macie bardziej bądź mniej świadomie przejął wiele Waszych cech. Może i nie puszcza bąków z wydechu i nie podkrada piwa z lodówki, ale uzupełnione wyposażenie czy zmodyfikowana mechanika jasno i wyraźnie pokazuje co w głowie ma właściciel.

U mnie pod czaszką siedzi małpka z tamburynem dlatego w BMW pojawiły się nowe zderzaki, niższe i twardsze zawieszenie, nawiercane i nacinane tarcze czy sportowy układ wydechowy – a z drugiej strony jasna, skórzana tapicerka, podgrzewane fotele czy nostalgiczny telefon z kręconym kabelkiem.

Ten samochód to mój jeżdżący profil psychologiczny – targany rozterkami pomiędzy miłością do motorsportu i szalonego pokonywania zakrętów poślizgami, a pragnieniem komfortu w czasie codziennych dojazdów do biura.

To BMW to takie niskobudżetowe połączenie Caterhama i Bentleya.

Co ciekawe, większość elementów wyposażania i dokonanych modyfikacji stała się dla mnie tak oczywista, że praktycznie o nich zapomniałem. Dopiero kiedy wsiadam do jakiegoś „cywilnego” e36 dociera do mnie jaka przepaść dzieli egzemplarz stojący na moim podjeździe od tego w czym właśnie siedzę. Instaluję, modyfikuję i usuwam części kierując się jakimś dziwnym algorytmem, który siedzi w mojej głowie i podpowiada mi co jest fajne, a co z całą pewnością fajne nie jest.

Zapasy kobiet w kisielu – piiip!

Fajne!

Podwyżka cen benzyny – buuuuuurp!

Do dupy.

Tak naprawdę samochód buduję dla siebie. Jestem fabryką z działem designu, taśmą i niedouczonym woźnym w jednym. Jestem jednocześnie bezwzględnym działem marketingu i podatnym na jego działania klientem. Najpierw wpadam do salonu i sam sobie stawiam warunki, potem sam ze sobą negocjuję, składam sobie ofertę, kręcę nosem i w końcu po akceptacji zamówienia biorę się za budowę samochodu. Samochodu dla mnie.

A mówią, że schizofrenia to nic fajnego.

Personalizacja nie ogranicza się już tylko do zmiany koloru spodni i skarpetek – możliwości w końcu są znacznie większe. Dostęp do części, narzędzi i filmików na jutubie umożliwia dziś w zasadzie zbudowanie zupełnie nowego samochodu w przydomowej szopie. Przy odrobinie chęci i lekkich zaburzeniach psychicznych można śmiało z poczciwego E36 zbudować 400 konne AWD za pomocą kilku rzeczy kupionych na allegro.

Można ze zwykłego szaraka z silnikiem 1.6 zbudować ogołoconą z tapicerek wyścigówkę o torowym temperamencie. Równie dobrze ów biedne e36 kupione za średnią krajową pensję może stać się luksusowym gran turismo – pożeraczem tras z automatyczną skrzynią, bajeranckimi panelami z naturalnego drewna i jasną skórą, której nie powstydziła by się nawet nowa siódemka.

Wszystko zależy tylko i wyłącznie od nas.

Kręcenie nosem i cmokanie nad opcjami wyposażenia czy kolorem felg to nie tylko domena ludzi, którzy z nudów jeżdżą w soboty do dealerów Mercedesa. My – użytkownicy starych samochodów też mamy swoje prawa. Też możemy wybrzydzać i wybierać różnorakie elementy dodatkowe.

Największa różnica polega na tym, że my mamy przy tym masę dobrej zabawy.

P.S. Jedno „l” w słowie „Gillette” zjadłem z premedytacją co by podrażnić się za to Maserati z poprzedniego wpisu. Jak by to powiedział Karol Darwin – „taka już ze mnie wredna małpa” :]

8 Komentarzy

  1. Maciej 15 listopada 2012 o 15:11

    Panie Autorze!

    Jak nic, jak w mordę strzelił żem znalazł bratnią duszę w Panu :)
    Uzmysłowiłem to sobie po ostatnich słowach akapitu o motoryzacji lat siedemdziesiątych.
    Tak, drogi Panie, się motoryzacja popierdoliła.
    Samochodów od jakiegoś czasu już się nie robi. Teraz są eko-pierdy i zabawki samochodopodobne jednorazowego użytku.

    Ja, drogi Panie, z tego samego drzewa żem zszedł. I z tego samego psychiatryka nawiałem. Sam dla siebie swoje SAABiszcze robię, stare takie, dwadzieścia lat ma ino i pierdylion kilometrów na szafie. Ale co? Ale mnie to grzeje, że nie mam navi, sravi, ledów-sredów, ESP, EBD i innego tatałajstwa. Przynajmniej za pomocą kilku kluczy umiem sam wszystko zrobić i parę setek PLN zostawić we własnej kieszeni.

    I to jest właśnie frajda, jak już Pan napisał.
    Pozdrawiam serdecznie! :)

    1. Tommy 16 listopada 2012 o 10:01

      Panie czytelniku!

      Dobry samochód jest jak wino – po prostu musi dojrzeć.

      20 lat to już dobry okres leżakowania dla takiego SAABa ;]

      1. Maciej 16 listopada 2012 o 14:33

        Powiem tak – ma 20 lat ( ok, zaraz będzie miał, bo to 1993 rocznik ), ma trochę usterek, bo był strasznie zaniedbany; ma trochę rudej zarazy, ale właśnie z tym walczę. I jeszcze długo bym mógł wymieniać.

        Chodzi głównie o to, że samochody z tego okresu, czyli lata 80-90 a max do 2000 roku, są jeszcze SAMOCHODAMI. Jest tam więcej dla mechanika, niż dla elektryka / elektronika. Tu potrzebne są klucze, śruby, smary i cęgi a nie komputer. I tak jak na swoje lata, to mam "wypasa" ze wszystkimi szybami w prądzie, klimatyzacją i grzanymi zydlami. Ale nie o to chodzi, nie o to. Ja wiem, że jak wsiądę i odpalę silnik, to dojadę do celu na luzie nie martwiąc się, czy mi się coś zaraz nie urwie, wtrysk nie stanie, korba nie przekręci itd.

        Jak to komisiarze mawiali: "Panie, maseczkę to możesz Pan zaspawać". Właściwie to mógłbym to następnej wymiany oleju :)

        Wszyscy tak naokoło gadają, że nowe, nowe, nowe; że taki bajer a taki; że taka linia i takie światła. A jak przychodzi co do czego i jakiś zlot klasyków jest, to ślinotok wspomnianą gawiedź nachodzi.

  2. Szczypior 15 listopada 2012 o 19:32

    Dla mnie najlepsze czasy motoryzacji to przełom lat 80 i 90, tak +-5, może 6 lat. To wtedy samochody były najbardziej zaawansowane ale bez tych wszelkich niepotrzebnych udziwnień, kombinowania jak tu spalanie obniżyć, mniejsze silniki, w dół, w dół, w dół… Wszystko taka chora pseudoewolucja. To tak jakbyś miał stracić brwi, do niczego nie potrzebne, do czasu kiedy będziesz co 3 sekundy przecierał oczy hustką w deszczu ;)
     A ABSy, ESP czy WTFy są przydatne, o ile jest opcja ich totalnego wyłączenia, bez konieczności wypinania bezpieczników. Ludzie jednak popełniają spore błędy, a na trasie nie widzę wstydu jeździć z wszelkimi systemami włączonymi… 

    I pospamuję trochę: Masz jakąś sprawdzoną chemię do czyszczenia silnika? Mamuśka mi jęczy, że jeździć nie może bo skrzynia bokiem wychodzi a ja drugą mam dalej na stole i szczotką czyszczę, więc trzaby to jakoś przyspieszyć… A ja chcę ją umyć i tyle, jak pojedzie na wakację to zostaję i robię porządek z resztą komory… Byłbym dźwięczny za podsunięcie czegoś co mi zmyje 12-letni syf bez konieczności piaskowania.

    1. Tommy 16 listopada 2012 o 10:04

      Szczypior – do mycia silników najlepsza jest wysokociśnieniowa myjka parowa (taka jak do mycia fug i piekarnika w domu). Jeśli nie ma się dostępu do takich bajerów to są jeszcze dwie opcje – twardy pędzel i ropa lub jakaś specjalna chemia do mycia silników (np. K2 AKRA) i do tego pędzel i ciepła woda do płukania.

      Jest to czasochłonne, ale da się zrobić ;]

  3. marky 16 listopada 2012 o 09:54

    No, to do pełni idnywidualnego szczęścia brakuje jeszcze tylko  mitycznego M52B28 pod maską… :)

  4. Tommy 16 listopada 2012 o 10:05

    marky – S14B23 też bym nie pogardził ;]

Pozostaw odpowiedź Tommy Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *