Trochę wstyd się przyznawać, ale mimo, że mamy już koniec lipca to jak dotąd moje czerwone cabrio wyjąłem spod pokrowca tylko jeden raz. Gdzieś w okolicach maja pojechałem sobie na krótką wycieczkę, a potem schowałem je z powrotem, co by te osiedlowe jastrzębie nie skasztaniły mi się jak zwykle na świeżo wypolerowaną maskę.  I tak sobie stoi biedne, a ja czuję się jak skończona parówa za każdym razem kiedy przechodzę obok ze spuszczonym wzrokiem i udaję, że go nie zauważyłem.

A potem wsiadam do prentkiego 328i i odjeżdżam z piskiem opon płacząc jak bóbr i słuchając smutnych piosenek Ich Troje.

Nie lepiej wygląda z resztą kwestia malucha – ten jest gotowy do jazdy od ponad pół roku, a mimo to jak dotąd przejechałem nim może z piętnaście kilometrów. Z czego większość po podjeździe, bo kiedy muszę coś zrobić w innym aucie, co chwila przestawiam go z miejsca na miejsce.

E30?

Planję jego kompleksowy remont dlatego staram się jak najmniej je męczyć. Gdyby nie Ryba i jego wyprawa na Dzień Dziecka to od marca praktycznie nie ruszyłoby się z miejsca. Ostatnio pojechałem nim na stację żeby zatankować i szczerze mówiąc zrobiłem to tylko po to, żeby przetrzeć choć trochę zachodzące rdzą tarcze hamulcowe.

Na miejscu okazało się, że do baku weszło paliwa za całe 5,70 bo poprzednim razem zrobiłem dokładnie to samo i na śmierć o tym zapomniałem (wskaźnik żyje własnym życiem).

I teraz tak – podejrzewam, że większość z was myśli sobie teraz, że gdybyście to wy mieli na podjeździe tyle różnych staroci to jeździlibyście nimi aż do porzygu. Codziennie inny wóz, codziennie nowa przygoda, prawda? Zapewniam was jednak że nie, nie jeździlibyście.

To tak nie działa i zaraz wyjaśnię wam dlaczego.

Po pierwsze, ponieważ wszystkie te samochody trzeba gdzieś upchnąć, zwykle są one upakowane gęsiego na podjeździe, a najbliżej wyjazdu stoi ten, którym jeździliście ostatnio. W efekcie to właśnie z niego będziecie korzystali przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu. Bo zwyczajnie nie będzie się Wam chciało przetasowywać co chwila całego tego grajdołka (ostatnio kiedy naszła mnie na to ochota, przez dobrą godzinę szukałem kluczyków od malucha).

Kolejna sprawa – jeśli nie używacie jakiegoś samochodu przez okres dłuższy niż dwa tygodnie, w niewyjaśnionych okolicznościach dzieje się z nim to samo, co przytrafia się kobietom kiedy te kładą się spać.

Wieczorem jak gdyby nigdy nic zostawiacie wóz na podjeździe, a następnego ranka ranka wygląda on tak, jakby przez noc przejechał po nim czołg.

Na lakierze pojawiają się czarne zacieki, z kół zaczyna ulatniać się powietrze, dziczeje elektryka, a wnętrze zapachem zaczyna przypominać typowy oddział geriatryczny. Dam wam z resztą przykład – jakiś czas temu, korzystając z ładnej pogody postanowiłem zlitować się i w końcu zabrać Forda na spontaniczną przejażdżkę po mieście. Ponieważ jednak Ford nie ruszał się z miejsca od mniej więcej dwóch miesięcy, po zdjęciu pokrowca okazało się, że w jednym kole brakuje powietrza, zamek bagażnika za cholerę nie chce się otworzyć, uszczelka dachu zintegrowała się z drzwiami pasażera, a rozrusznik zamiast radosnego rzężenia wydaje z siebie tylko średnio entuzjastyczne kliknięcia i zgrzyty.

Potem zaś rozpoczął się automatyczny proces diagnostyczny i pojawiły się dwucyfrowe kody usterek.

W formie znaków dymnych z palącej się instalacji.

W efekcie słoneczne popołudnie, które chciałem spędzić na gonieniu za wiatrem po przyjemnie wyprofilowanych zakrętach musiałem poświęcić na leżenie pod autem i desperackie próby dotarcia kluczem płasko oczkowym do pewnej cholernie zapieczonej nakrętki M8. Kiedy skończyłem było już ciemno, a ja zamiast niezapomnianych wrażeń z jazdy miałem utytłane smarem włosy, liczne rany szarpane przedramion i dwieście złotych mniej.

Żebyście jednak sobie nie pomyśleli – problem nie dotyczy tylko mojego Forda. Takie problemy ma większości ludzi, którzy trzymają na podjeździe kilka samochodów i z jakiegoś powodu nie są w stanie użytkować ich regularnie.

Na przykład taka sprawa – ponieważ każdy samochód posiada akumulator to możecie być pewni, okaże się on rozładowany za każdym razem kiedy będziecie chcieli urządzić sobie jakąś wycieczkę.

Za każdym.

Żeby gdzieś pojechać, będziecie musieli wyjąć tego trupa z samochodu, podłączyć go pod prostownik, a w jego miejsce wsadzić akumulator wyciągnięty z auta, którym aktualnie jeździcie. Ponieważ jednak najpewniej nie będzie chciało się wam tego robić, to po prostu olejecie temat i po raz kolejny weźmiecie stojący najbliżej wyjazdu wóz.

A o rozładowanym akumulatorze przypomnicie sobie za miesiąc.

Kiedy to znów najdzie was ochota na spontaniczną wycieczkę za miasto.

Co więcej – nawet jeśli jakimś cudem uda się wam w końcu uruchomić silnik, najprawdopodobniej wasza wycieczka zakończy się na przydrożnym parkingu gdzieś daleko od domu, tuż po tym jak sparciały wąż układu chłodzenia postanowi powiedzieć pa pa – bo prawda jest taka, że trudno jest w pojedynkę upilnować tyle wozów.

A już szczególnie kiedy tak jak ja ma się iloraz inteligencji niewiele wyższy od typowej rybki akwariowej.

Widzicie, mam tak mało miejsca na zamontowanym w mojej głowie twardym dysku, że potrafię ustawić sobie w telefonie przypomnienie na 7:00, a o 7:02 nie pamiętać już totalnie czego ono dotyczyło.

Bo w międzyczasie obok przeszła Iza w tej swojej przykrótkiej pidżamce.

To sprawia, że o potencjalnych usterkach i problemach z autem przypominam sobie najczęściej dopiero wtedy kiedy gdzieś daleko od domu zapali się jakaś kontrolka. „Co do ku***? Aaaaaa… No tak – cholera, miałem przecież wymienić ten przewód od wspomagania…”.

Tak to zwykle u mnie wygląda.

Choć i tak nie mam jeszcze najgorzej, bo (całe szczęście) samochody, które mam są stosunkowo młode. Bastik, który trzyma w domu między innymi obłędne, pięknie utrzymane BMW E3 za każdym razem kiedy gdzieś z nami jedzie, musi być eskortowany przez dwie inne beemki wiozące zapas narzędzi, tabletek na uspokojenie i zapasowych części.

W przeciwnym wypadku nie dotrze nim nawet na koniec ulicy.

Znam też gościa, który ma dziesięć naprawdę zadbanych klasyków, a mimo to od dobrych pięciu lat ani razu nie dojechał nimi tam gdzie planował. Biedak do dyspozytora pomocy drogowej dzwoni częściej niż do żony.

Widzicie, utrzymanie takiej kolekcji w ruchu nie jest łatwe.

Nie jest też tanie.

Ani specjalnie przyjemne.

Pomyślcie chociażby o powtarzanej osiem razy pod rząd wymianie oleju.

Mimo to fajnie jest trzymać na podjeździe tak zróżnicowane, inspirujące muzeum. Móc patrzeć, dotykać i (przy odrobinie szczęścia i samozaparcia) jeździć samochodami, które tak bardzo się od siebie różnią, i które oferują tak odmienne doznania.

To trochę jak taki niewielki, prywatny harem.

Taki ze sporą porcją hardkorowego sado-maso.

18 Komentarzy

  1. Jawsim 25 lipca 2017 o 21:20

    Hmmm… Scorpio, Sierra, Escort, Fiesta… do tego stara Honda CBR 1000F, Kawa ZZR 600, Suzi VS 750, Honda VT 500, Honda CB 450 i mały skuter Aprilia Amico 50 :P I cały pic w tym, że żadnym nie jeżdżę do pracy ponieważ mam warsztat w domu. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że co chwilę w każdym z nich coś rozgrzebię i dyżur spada na inne auto. Dobrze, że związałem się z pewną panią z http://www.byledoprzodu-blog.pl/ która zajmuje się utrzymywaniem tego całego bajzlu w ruchu ;) Bo ja… ja najwięcej jeżdżę skuterem (sklep auto-moto i Biedronka) . Nie jesteś sam. I prawdę piszesz.

    1. Tommy 26 lipca 2017 o 07:28

      U mnie największym problemem jest to, że bordowa jest takim jawnie faworyzowanym dzieckiem. Kiedy stała u Piotrka na czas lakierowania, pozostałymi autami jeździłem po równo. To Fordem, to złotą, to E30 zabierałem na spacer, bo jakoś tak smutno na mnie patrzyło…

      A kiedy wróciła już nie bordowa, wszystko szlag trafił.

      Bo co jak co, ale ani Ford, ani e30 nie potrafi złapać za jaja tak jak ona…

  2. Artur 25 lipca 2017 o 21:23

    Osobiście do pojazdow ktore wiecej stoja (moj motocykl zimą, czy samochody na placu na sprzedaż) mam wpiete na stale prostowniki mikroprocesorowe. Bardzo fajna sprawa i wbrew pozora nie droga, polecam spróbować.
    A poza tym to sama prawda!

    1. Tommy 26 lipca 2017 o 07:34

      U mnie jest ten problem, że wszystko stoi w dość „reprezentacyjnym” miejscu przed domem więc walające się tu i ówdzie kable niespecjalnie mi pasują. Ford ma własny podjazd na drugim końcu ogródka – potrzebowałby z 50m kabla biegnącego na przełaj przez trawnik.

      A tak jak mówi Dapo – nawet jeśli rozrusznik zadziała to okaże się, że benzyna zamieniła się w kisiel, zawiesił się wtryskiwacz, albo przepustnica się zastała.

      „Zawsze coś” ;)

      1. sova 8 sierpnia 2017 o 09:38

        to do podjazdu powinieneś dociągnąć sobie instalację pod ziemią, i ładowanie i odkurzanie i dopieszczanie na miejscu ;)

  3. Dapo 26 lipca 2017 o 01:01

    Może trzeba zrobić grafik i codziennie jeździć innym. Ja mam dwa auta od 4 lat i na razie tylko raz jeden z nich zawiódł. Co więcej jak jeden z nich jedzie na serwis e domu jest problem logistyczny ( żona też jeździ ). Przydałby się trzeci tylko to koszty utrzymania i problem z parkowaniem (ja nie mam własnego podjazdu a cena garażu przekracza wartość obecnie posiadanych samochodów.)

    1. Tommy 26 lipca 2017 o 07:37

      Grafik szybko trafia szlag, bo mam ADHD (albo jestem zwyczajnie popierdolony – nie pamiętam już co mówiła pani psycholog). Chodzi o to, że dość spontanicznie nachodzi mnie ochota na naprawianie różnych rzeczy – potrafię na przykład wstać pewnego ranka i stwierdzić, że wymienię sobie całe tylne zawieszenie w e30.

      I wymieniam.

      Przez kolejne dwa tygodnie, bo przecież nie zamontuję nie polakierowanej belki czy coś.

      Mimo, że obok stoi Ford ze zdjętym kolektorem, który zacząłem spontanicznie wymieniać tydzień wcześniej.

      I tak w koło :v

  4. Wojtek 26 lipca 2017 o 09:06

    Kiedyś myślałem że posiadanie kilku aut to spełnienie największych marzeń, i ogólnie lepiej być nie może.

    No to miałem E30 doprowadzone naprawdę do fajnego stanu, spontanicznie kupiłem e21 (tak tak wyremontuje i będę jeździł) oraz E36 w kombinezonie jako auto na zimę bo e30 szkoda a e21 będę remontował.

    E21 sprzedałem zanim zacząłem remont. 2 lata potem poszło E30 bo zmieniłem na rodzinne. E36 zostało ale średnio mi się chce coś przy nim robić.

    Niedawno miałem taką sytuację:
    Rodzinne x5 miało klocki z tyłu do zmiany. Zrobiłem ale jeszcze wyszło że czujnik parkowania jest do zmiany, wiec stoi bo mnie wkurza pikanie modułu.

    Corsa mojej lepszej połówki była ledwo po zmianie termostatu, płynu i regulatora napięcia w alternatorze. (przeklinam CIę oplu za sposób montażu alternatora)
    Nie lubię nią jeździć więc stała pod domem.

    E36 sobie sprowadziłem pod dom żeby móc czymś jechać po części, ale szyba kierowcy się zbuntowała i opada przy próbie opuszczenia, a mi się strasznie nie chce tego rozbierać.

    Miałem jeszcze do dyspozycji nowego golfa, ale jakoś mnie do niego wcale nie ciągnie. Jeżdżę z musu.

    Stanąłem w ogrodzie, popatrzyłem na te wszystkie wytwory motoryzacji, ubrałem lycre i pojechałem do pracy rowerem.

  5. Kafla 26 lipca 2017 o 14:59

    Ahhh, jak ja to dobrze znam… Drugi miesiąc zabieram się do przepalenia crossa, ale co się wreszcie zmotywuję, żeby wybrać się do garażu, który stoi w zupełnie innej części miasta (co ciekawe codziennie obok niego przejeżdżam wracając z pracy, ale jakoś zajechać tam nie mogę :D) to okazuje się, że albo zeszło powietrze z koła, albo paliwo uciekło bo sierota (ja) nie zakręciła kranika, albo jeszcze co innego. Ostatnio już byłem nawet blisko wyjazdu – napompowałem koło, wyciągnąłem przed garaż, odpaliłem żeby się nagrzał, przebrałem się w strój i wychodząc znowu przed garaż zastałem Husqvarnę w ogromnej plamie paliwa bo zawiesił się pływak w gaźniku – niby pierdoła do zrobienia w 15 minut, ale weź się człowieku teraz przebierz w normalne ciuchy, jedź na drugi koniec miasta na warsztat po narzędzia, znowu na drugi koniec miasta do garażu (po drodze jeszcze na stację z kanistrem bo przecież przez przelew uciekło chyba z pół baku), napraw gaźnik, znowu się przebierz w strój… Ostatecznie przebrałem się i pojechałem tylko w cywilne ciuchy i pojechałem do domu, może w tą sobotę naprawię gaźnik :D

    1. Kafla 26 lipca 2017 o 15:40

      Albo jeszcze lepiej – sytuacja z przed jakiegoś już czasu: W garażu 200SX, który stoi bo wydmuchało uszczelkę pod turbo i dmucha tylko 1/2 właściwego ciśnienia, a poza tym skończyły się (zupełnie same, bez mojej pomocy oczywiście) opony z tyłu, obok garażu 106tka, która po ostatnim szutrowym KJSie wymaga odgruzowania, żeby dało się nią jeździć (wróciłem nią wtedy m. in. z wydechem w bagażniku i urwanymi kablami od lambdy – nie umiem jeździć szutrów, żeby nic nie zepsuć). Ale jest jeszcze Meredes, to jest czym się poruszać. Tamte zrobi się w tak zwanej wolnej chwili, ale przy pracy z której wracałem wtedy przed 19:00 i wolne miałem tylko niedziele to pojęcie jest dosyć abstrakcyjne ;-) Wszystko było fajnie do póki w Mercedesie nie padła pompa paliwa – 3 samochody w domu a żeby pojechać gdzieś dalej trzeba było jeszcze czwarty pożyczyć.

  6. Radek 26 lipca 2017 o 16:14

    Saabinę Bezdach zakupiłem za 8’300,- PeeLeN lat temu cztery.

    Od dnia zakupu, w naprawy wsadziłem ponad 5K, bo przy pełnoletniej bestii – nie ma wyjścia – coś zawsze musi klęknąć.

    Na upiększanie i dopieszczanie (fotele od Aero, a jakże – elektryczne i grzaniem pośladów), nowy windschott, nowe drzwi kierowcy (bo za dużo wgniotek i śladów ciężkiego życia) i tym podobne dyrdymały – poszło równe 9K.

    Na przechowywanie w podziemnym garażu (bo szkoda pięknego dachu) – co miesiąc leci 250,-.

    A najgorsze w tym wszystkim jest to, że jak pracujesz 350km od domu, czasami nawet przez kilka tygodni z rzędu NAWET NIE WIDZĘ czy Saabina stoi na swoim miejscu w garażu, bo rodzinne sprawy w weekend jakoś wygodniej załatwia się nowym A3 niż pełnoletnim kabrioletem.

    I feel lika a loser :(

  7. Bebok 26 lipca 2017 o 16:20

    Jeszcze kilka miesięcy temu zaprzeczyłbym temu wszystkiemu :D Bo jeździłem i pożyczałem i wszystko śmigało.

    Ale w betce niestety zrobiło się „o jedno rondo za dużo” i wyrwało cały wózek z tyłu. Blacharz ma termin za kilka tygodni.
    Szkaradę dziołcha rozpędziła (dumnie!) do 140. Uszczelka powiedziała „pass”.

    A tak przez dwa lata w sumie wszystkimi trzema jeździłem przynajmniej raz w tygodniu. Beta na popołudnia i wycieczki dalej jak 30km + jakies weekendowe „odmulenie”. Fiacik na robotę i do roboty a Szkarada dla folkloru i jako pożyczak.

    Teraz Już tylko betka została do zrobienia, ale wszystko stało kwartał…

  8. Miszcz 31 lipca 2017 o 09:47

    Słuchaj, a jeśli chodzi o chowanie pojazdu, to jaki garaż polecasz? A może wiata?

  9. sova 8 sierpnia 2017 o 09:35

    Mam to samo co kolega gdzieś powyżej, przed domem Vitara do zabawy w błocie więc ciągle się naprawia lub mota, do tego replika Polda Coupe obnizona wydmuszka bez komfortu jazdy i dupowóz żony MB C180. A od kwietnia do października ile się da to trykoty i rower a auta stoją i lakier płowieje :-P

  10. Marcin 11 sierpnia 2017 o 23:59

    A ja napiszę w sumie niezbyt pocieszający i podbudowujący post. Mianowicie posiadam 3 samochody, a garaż który kupiłem by w nim remontować i naprawiać oraz trzymać te graty zajmuje obecnie zajęty jest przez łódź motorową,w takim wypadku wszystkie auta stoją na zewnątrz. Łatwiej mam o tyle, że wszystkie stoją pod blokiem,przodem do wyjazdu i jest opracowany konkretny plan ich użytkowania od którego są oczywiście odstępstwa (czytaj: dziś mam ochotę jechać w Polskę maluchem więc palę kaszlaka jade). Problemem w sumie jest,że posiadam trzy auta a nigdzie jeździć nie muszę,bo swój warsztat mam po drugiej stronie ulicy, a biedronkę naprzeciwko warsztatu także…
    Niemniej udaje się to wszystko utrzymać w ruchu ogólnym planowaniem i ciężką pracą oraz maaaasą poświęconego czasu. E36 czekała np. na naprawę podsufitki rok czasu,gdy okazało się, że obwisły materiał wytarł mi łysinę na czubku głowy i jest to defekt nienaprawialny. Z akumulatorami radzę sobie w sposób taki,że do każdego z aut mam zapasowy i co miesiąc dwa wymieniam w każdym z aut akumulator,a wyjęty podłączam pod prostownik własnej konstrukcji ładująco-odsiarczający który utrzymuje akumulator w pełni naładowany, bez przeładowania. Da się żyć będąc szaleńcem motoryzacyjnym…a było to wszystko sprzedać w diabły i kupić passata B5…

  11. Jacek 25 września 2017 o 11:39

    Widze ze masz duzo aut ja mam 3 i mieszkam w bloku bez garażu i mam pytanie czy plandeka to dobry pomysł na chociaż lekkie uratowanie karoserii przed naturą

    1. Prentki 27 września 2017 o 10:09

      Pokrowce dobrej jakości są spoko opcją jeśli nie używasz samochodu przez dłuższy czas (np. jedziesz gdzieś raz na dwa tygodnie albo jeśli zupełnie wyłączasz go z eksploatacji na zimę). W przeciwnym wypadku zwijanie mokrego, brudnego pokrowca i tarabanienie go do piwnicy (albo wciskanie do bagażnika) znudzi Ci się pod drugim razie.

Pozostaw odpowiedź Artur Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *