Doskonale wiecie jaki był plan.

Najpierw dzieciństwo – szczęśliwe, pełne psot i biegania po łące za ważkami i kolorowymi motylami. Łapanie pasikoników do słoika z podziurkowanym wieczkiem, oblizywanie upaćkanej masą łyżki, gdy mama robiła ciasto w sobotnie przedpołudnie i skakanie w przydużych relaxach po zmrożonej pierwszymi oznakami zimy kałuży.

Batoniki Kuku-Ruku, Yattaman i wypatrywanie cycków w trakcie transformacji Czarodziejki z księżyca.

Podstawówka – bieganie za powycieraną piłką na szkolnym boisku, pozdzierane kolana, ściganie się z wiatrem na rozklekotanym rowerze, McGyver, fortyfikacje z narzuconych na krzesła koców i poduszek, baza w krzakach oraz zaplanowane niczym misje Drużyny A operacje desantowo-krocowe na terenie pobliskich ogródków działkowych.

Bo czereśnie i słodkie śliwki.

I w końcu pewnego dnia ni stąd ni zowąd orientujecie się nagle, że nie jesteście już dzieckiem tylko nastolatkiem.

A więc chodzicie na imprezy, jest też Dragon Ball, trochę nauki, pierwsze kieszonkowe, wypady z przyjaciółmi, wakacyjne koszenie trawników, Jezioro Marzeń i ogniska w środku lasu.

Pierwsze przejawy samodzielności i te czarujące oczy ciemnowłosej piękności spoglądającej ukradkiem znad tańczącego wśród drew płomienia. Pierwsze poważne zauroczenie.

Punkt charakterystyczny na osi czasu – pojawiają się realne, namacalne cycki w 3D!

Później prawo jazdy, pierwszy samochód, zrzutki na paliwo, jeżdżenie bez celu, studia, jeszcze więcej cycków i kiedy wydaje się, że chyba już nie może być lepiej następuje pierwsze tąpnięcie.

Łup!

Dociera do Was, że w zasadzie nie macie wciąż żadnego pomysłu na swoje życie. Zaczynacie więc zamartwiać się tym co będzie kiedy już skończycie szkołę. Czym macie się zająć? Kim chcecie być? Gdzie widzicie się za te pięć, dziesięć lat? Myślicie powoli o własnym życiu – mieszkaniu, pracy, związku.

I o zgrozo, zaczynacie liczyć.

Łup!

Coraz bardziej pogrążacie się w swoich rozterkach podczas gdy jak na złość wszyscy Wasi znajomi żenią się, wychowują dzieci, kupują mieszkania na kredyt czy też wyjeżdżają za granicę w poszukiwaniu lepszego życia. Lepiej bądź gorzej ale do cholery jasnej – jakoś to sobie wszystko organizują.

A Wy tymczasem siedzicie na podjeździe na pustej skrzynce po piwie i przy klasykach Van Dyke’a polerujecie śruby do felg.

Nagle, pewnego dnia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dociera do Was, że całe to wyobrażanie o dorosłości – niezależności, piciu piwa, imprezowaniu i byciu kowalem własnego losu to nic innego jak jeden wielki wał i pomówienie.

Jeśli czyta to ktoś kto ma mniej niż te 15 lat to niech lepiej słucha uważnie.

Nie dorastaj stary – choćby nie wiem co.

Dorosłość to pułapka.

Wnyki, które najpierw łapią Cię za nogę, a potem trzymają tak długo, aż zupełnie opadniesz z sił.

W efekcie tej sprytnej, społecznej machinacji zachęcającej Cię od najmłodszych lat do stania się dorosłym i odpowiedzialnym człowiekiem, przelatujesz przez najlepszy okres w życiu i budzisz się pewnego dnia z bólem pleców, worami pod oczami i menelskim zarostem przypominającym drucianą szczotkę z castoramy. W lodówce masz wyjedzony do połowy paprykarz oraz świadomość, że od miesiąca nie jadłeś w zasadzie niczego poza gównianym fast foodem.

Bo nie chciało Ci się gotować.

Co więcej – mógłbyś przysiąc, że jeszcze wczoraj na Twoim brzuchu znajdował się kaloryfer i naprawdę nie masz pojęcia skąd wziął się ten bojler z termoizolacją, który utrudnia Ci właśnie podniesienie obolałych pleców z nieskręconego do końca łóżka z Ikei.

Masz już prawie 30 lat, życie z każdym dniem przelatuje Ci przed oczami z prędkością Roberta Kubicy, a pomimo wielu wysiłków i starań i tak na nic nie starcza Ci czasu.

I co najgorsze – masz tę okropną świadomość, że dalej wcale nie będzie już łatwiej.

Dorosłość sama w sobie jest do bani – szczególnie jeśli w okresie pomiędzy odkryciem cycków, a wstawaniem na siódmą do pracy tak bardzo się nią zaaferowaliście, że zapomnieliście już zupełnie o tym jak to fajnie jest być dzieckiem. Dzieckiem w nieco większym opakowaniu – wciąż jednak dzieckiem.

Kiedyś wiele razy zastanawiałem się nad tym jak potoczy się moje życie. Siedząc w szkolnej ławce i starając się nie patrzeć na owłosione nogi kobiety mówiącej o fascynujących właściwościach cegłówki zastanawiałem się co też do jasnej cholery powinienem ze sobą zrobić.

Zawsze marzył mi się warsztat specjalizujący się w budowaniu customowych projektów. Wzniesiony obok domu, wielki garaż, w którym wspólnie ze znacznie bardziej doświadczonym tatą budowalibyśmy drogowe wyścigówki czy ociekające charakterem klasyki.

Wymieniali silniki, przerabiali nadwozia, szyli tapicerki… Trudno jednak poważnie myśleć o realizacji takich planów gdy w kieszeni ma się co najwyżej piętnaście złotych i dwie miętowe gumy do żucia. I w najlepszym wypadku perspektywę pracy jako operator koparko-ładowarki albo magazynier w jakimś sklepie z gwoździami.

Wtedy jednak, wybiegając w przyszłość wyobrażałem sobie jak to mając te powiedzmy 30 lat, prowadzę ten swój wymarzony warsztat. Dbam o formę niczym VanDamme, noszę szyte na wymiar marynarki i ciemne okulary i jeżdżę sobie odpicowanym BMW E9. A wieczorami dla relaksu gram na pianinie kawałki pokroju „Requim for a dream”.

Z resztą, pewnie sami wiecie jak to jest – wielkie marzenia, które z biegiem czasu pozostają marzeniami bo nie daliśmy im szansy na to, by z marzeń przerodziły się w plany. Trafiają więc na boczny tor, a my poświęcamy się zasadzie „jak się nie ma co się lubi…” i zamiast dążyć do tego, czego pragniemy zaczynamy skupiać się bardziej na tym co (jak się nam zdaje) jesteśmy w stanie. Choć nie próbujemy nawet zweryfikować ile jesteśmy w stanie i na jak wiele nas stać… Widzę to po sobie – zawsze marzyłem o warsztacie ale poza marzeniem nie zrobiłem w zasadzie nic by ten zamysł zrealizować.

Nie sprawdziłem cen najmu. Nie zrobiłem badania rynku. Nie spisałem potrzebnego wyposażenia – ot tylko czasem siedząc przy piwie na stercie starych opon rozmyślam sobie o tym jak fajnie byłoby mieć taki warsztat i wokół niego zbudować swoją codzienność.

Poczucie klęski…

Teraz jednak, gdy jakieś dziesięć lat później siedzę nad klawiaturą w zaciszu ciasnego, ale własnego garażu i piszę te słowa, uświadamiam sobie, że za moimi plecami stoi przecież moje własne, zbudowane w pocie czoła BMW, o którym zawsze marzyłem. Owszem, nie jest to może E9 ale cholera – mając 28 lat nie jeżdżę rozsądną Toyotą, tylko starym, obniżonym coupe!

Co więcej – otaczają mnie gromadzone latami części i narzędzia. Wiem już jak wymienić próg i ustawić aparat zapłonowy. I wciąż mam dość zapału by założyć buty, wybiec w góry i pokonać te dwadzieścia czy nawet trzydzieści kilometrów w upale lub deszczu. Mam też siłownię, pianino, na którym uczę się grać i czerwony samochód bez dachu.

Stary i wart niewiele więcej niż znajdujące się w baku paliwo ale zawsze.

Okazuje się więc, że jednak w jakiś przedziwny, niezaplanowany i zupełnie nieskoordynowany sposób i tak idę tą ścieżką, którą nakreśliłem sobie wiele lat temu. Owszem – idę znacznie wolniej niż początkowo zakładałem. Pewnie też nie zdążę dojść do punktu, który sobie wymarzyłem. Bo zbyt często gubię drogę, wpadam w krzaki albo plątam kierunek.

Ale cholera – jednak idę!

Idę!

Idę, choć będąc człowiekiem w jakimś tam stopniu dorosłym wcale tak łatwo iść nie jest. Jednak nawet stawiając te pojedyncze, umęczone kroki ciągle przesuwam się naprzód. Sukcesywnie robię postępy, za sprawą których każdego dnia znajduję się o parę metrów dalej niż jeszcze wczorajszego wieczora.

Idę!

Bo jak mawiał dziwny pan ze stocku czy tam inny internetowy celebryta – „kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie”.

I wierzcie lub nie ale coś cholera, jednak w tym jest.

26 Komentarzy

  1. Kuba 5 marca 2015 o 17:56

    Dzięki za ten wpis :) Też Idę, a nawet sobie z tego sprawy nie zdawałem.

    1. Tommy 5 marca 2015 o 18:46

      Dopiero jakoś teraz do mnie dotarło, że mam takiego podświadomego autopilota. Bo niby te aspiracje zlałem wiele lat temu, a jednak jakoś mnie cholera ciągnie w tę stronę ;)

  2. Mowad 5 marca 2015 o 18:43

    Bo to tak jak z tym kroliczkiem z przyslowia, fajne jest gonienie, ale jak go zlapiesz to co dalej? Jak zalozysz warsztat to sie okaze, ze Twoje wyobrazenie jest dalekie od realiow, zamiast budowac customy bedziesz zmieniac klocki i rozrzady zeby zarobic na czynsz i zus, skarbowka bedzie szukala dziury w calym, niektorzy upierdliwi klienci beda mieli pretensje ze odstawili samochod i za kilka zl nadal nie jezdzi jak nowka z salonu. Spelniac swoje marzenia, w sensie byc w trakcie ich spelniania jest super, ale jak sie osiagnie cel to trzeba od razu szukac nowego bo bez tego jest po prostu nudno.

    1. Tommy 6 marca 2015 o 10:51

      Właśnie moim założeniem od początku było prowadzenie czegoś zupełnie odmiennego od typowego warsztatu. Żadnych rozrządów i montowania klocków harta. Marzyło mi się kupowanie zmęczonych modeli i ich restauracja, jakieś nietypowe przebudowy, opcjonalnie remonty bez drutowania i chodzenia na skróty „byle było tanio panie kierowniku”.

      Ponieważ jednak, jak słusznie zauważyłeś, coś takiego byłoby cholernie nierentowne to nawet nie próbowałem jakoś specjalnie się za to zabierać.

      Ale i tak jakimś dziwnym trafem mam dziś w garażu odbudowywaną powoli Arancię, Forda czy E30, które staram się przywrócić do dawnej świetności – pomimo, że nie jest mi do niczego potrzebne.

      Ciągnie wilka do lasu – nawet jeśli ten nie zdaje sobie z tego sprawy ;)

      1. Mowad 6 marca 2015 o 17:04

        No wlasnie i tu jest sedno sprawy – grzebiesz dla siebie, dla przyjemnosci, jak bys mial z tego zyc to juz nie bylo by takie fajne, bo teraz chcesz to robisz, jak cos nie idzie zostawiasz i idziesz spac, wrocisz jutro i robota pojdzie gladko. Ja przynajmniej tak robie, cos sie nie chce odkrecic, zostawiam robote, a na drugi dzien jakims cudem sruby czy inne upierdliwe zatrzaski puszczaja bez ich demolowania :) Tylko w programach na discovery sa pracownicy zapieprzajacy cala noc zeby szef mogl opchnac samochod z rana na aukcji, albo remontujacy w tydzien klasyka, wlacznie z malowaniem ;) Zawsze sie zastanawiam jak oni je tak szybko skladaja jak lakier jeszcze miekki.

  3. Darek 5 marca 2015 o 18:50

    Siemanko Tommy! Bardzo fajnie, prawdziwie napisane. Ja niestety uwierzyłem zbyt mocno w rady starszych, dałem się unieść, zamiast podążać swoją drogą. Bo, mając niezbyt ugruntowany światopogląd, często słuchałem rad starszych od siebie, wierząc w ich życiowe doświadczenie, i biorąc sobie do serca rady typu „nie idź do samochodówki, będziesz miał ciągle brud za paznokciami” etc. Czasem żałuję, że nie miałem bardziej sztywnego kręgosłupa, i nie postawiłem na swoim.
    Plus taki, że daję radę, i jakoś potrafię sterować swoim kursem, a nie płynę równo z prądem, i jedynie puszka redbula pozwala stać w miarę prosto. No i oglądając się wstecz – wstydu nie ma. Tylko narasta poczucie, że mając 38,5 jestem już w połowie.

    1. Tommy 6 marca 2015 o 10:55

      Mój znajomy stwierdził kiedyś, że pomimo całej swojej miłości do samochodów cholernie cieszy się, że został dekarzem, a nie mechanikiem.

      Bo gdyby miał te samochody obsługiwać przez 8 godzin dziennie – nawet kiedy zupełnie nie ma na to ochoty lub nie czuje się na siłach by wymieniać piątą w tym tygodniu pompę wody, to już dawno by tę swoją pasję znienawidził.

      A tak zagląda sobie do garażu popołudniami i zdecydowanie każda ta wizyta sprawia mu radochę.

  4. Szczypior 5 marca 2015 o 19:28

    Tommy, wciąż się nadziwić nie umiem, że taki grafoman, buc, gbur i prostak jakim się deklarujesz potrafi napisać tekst, który przesuwa mi przed oczami obrazy z marzeń- planów (albo planów- marzeń?) i umacnia we mnie pewność, że do tego dojdę :) Może dlatego, że w dużej mierze są zbieżne z Twoimi, nie wiem. W każdym razie… keep on walking. I może Cię ucieszy, że są też inni którzy idą, że nie każdy wozi dupę KIĄ bo 7 lat gwarancji, przytakuje na wszystko co mu próbują wcisnąć i są jeszcze tacy, którzy myślą, mówią i robią swoje, może nie tak aktywnie jak Ty, ale wciąż. Ja sam kiedy mam wątpliwości (a mam je zawsze, non stop) myślę sobie o McRae- „when in doubt- flat out” i sprawdzam co z tego wyjdzie ;)

    PS. Jakbyś potrzebował wspólnika inżyniera (za jakieś 3 lata) to wiesz, daj znać… Inżynierowie wcale nie są tacy ramowi i nudni :D

  5. Jakub 5 marca 2015 o 19:39

    Czytając to czułem się jakbym siedział sam ze sobą i rozmyślał co z moim życiem. ;)
    Mam 20 lat, też jeżdżę czerwonym samochodem bez dachu, mam BMW, które też nie jest odpicowanym E9 ale dla mnie jest dowodem, że coś w życiu osiągnąłem i też marzę o fajnym warsztacie, w którym mógłbym właśnie coś takiego robić co mi od dawna chodzi po głowie.
    Niestety tak jak kolega Darek napisał, też zamiast bardziej poczuć to czym chciałem się zajmować posłuchałem się innych i moja „kariera” mocno zboczyła od moich zainteresowań.
    No i ktoś powinien Cię ozłocić za ten gust muzyczny!
    W którymś z poprzednich wpisów wspomniałeś o Van Buurenie ale myślałem, że przez przypadek – w tym wpisie przytoczyłeś Van Dyke’a i „Requiem for a dream” i poczułem jakbym odnalazł brata bliźniaka.
    Żałuję, że nie jestem o te 8 lat starszy bo może i załapałbym się na eventy, które w tamtym okresie były chyba najpiękniejsze jeżeli chodzi o Trance. Wczoraj znalazłem taką fajną sentencję pewnego młodego Youtubera, którą wymyśli jak wracał z kumplem z imprezki (każdy chyba wie o co chodzi):
    „Wolę, nawet wolno iść do przodu, niż stać w miejscu i zastanawiać się czy mi wolno”
    I to jest chyba idealnie podsumowanie Twoich przemyśleń zawartych w tym wpisie.
    Pozdrawiam

    1. Tommy 6 marca 2015 o 11:10

      Ja mam trochę dziwny gust muzyczny bo kursuję od Sinatry, The Rat Pack czy Deana Martina (Ain't that a kick in the head!) poprzez Bacha czy Pachelbela (uwielbiam oklepane Cannon in D), aż po Westbama (Agharta), Tomcrafta czy Cafre Del Mar (sprawdź sobie Energy 52 jeśli jeszcze nie znasz).

      Oprócz tego uwielbiam kawałki Thin Lizzy, Gun's n Roses czy świetne "Let there be love" Bottiego i Buble. I "River follows in you" Yirumy. No i albumy "Duets" Pavarottiego!

      Ostatnio zaś na siłowni słucham sobie "Third day of a seven day binge" Mansona (naprawdę dobry) i "Los Bandoleros" Don Omara. Normalnie armagjedon jakiś ;)

      P.S. – Jeśli lubisz "For an angel" to to też powinno spodobać.

      1. Jakub 7 marca 2015 o 00:33

        „For an Angel” zagrane przez orkiestrę zostało przesłuchane dawno temu, tak samo jak „Energy 52” ;)
        Fajnie, że nie zamykasz się w jednym gatunku muzycznym ale z tego co piszesz potrafisz w każdej dziedzinie muzyki znaleźć coś dla siebie.
        Też mam dosyć uniwersalny gust ale nie aż tak jak Ty.
        Ja sercem zostałem w latach 2002-2007 jeśli chodzi o Trance a duszą w szalonych latach 80-tych i przy disco.
        Jak stracę zdrowy rozsądek to ubiorę się w ciuchy z tamtej epoki, wsiądę do czerwonego kabrioleta mojego ojca i będę się bujał po mieście w klimacie Disco.
        Zaraz po tej akcji zapewne stracę dziewczynę ale co tam – żyje się raz! :D

        1. Tommy 7 marca 2015 o 06:57

          Lata 80-te to jeden z najfajniejszych okresów w muzyce (Man at work, Modern Talking i Toto słucham na cały regulator kiedy nikt nie widzi ;D)

  6. Marky 5 marca 2015 o 20:29

    A potem mija 30tka, ni z du*y ni z gruchy dowiadujesz się że masz nowotwór, idziesz pod nóż i siadasz na wózku zamiast w czerwonym wozie bez dachu – więc zapier*alać marzyciele realizować swoje wizje, bo życie to taka nieprzewidywalna panna, która dziś cię głaszcze, a jutro nokautuje strzałem prosto w krocze…

    1. Tommy 6 marca 2015 o 07:33

      True.

      Dlatego jak ognia unikam słowa „kiedyś” – bo kiedyś to takie „nigdy”, do którego wstyd przyznać się przed samym sobą. Kiedyś zacznę ćwiczyć. Kiedyś kupię sobie kabriolet, kiedyś pojadę do Birmy.

      W piątek! Za miesiąc! Przed końcem roku przynajmniej!

      Byle tylko kurwa nie kiedyś…

  7. maxx304 5 marca 2015 o 21:12

    Dzięki Tommy.
    Dzięki za strzał w pysk i przypomnienie, co w życiu jest naprawdę ważne.
    Dzięki za rozpalanie marzeń na nowo, gdy blakną pod warstwą kurzu zwanego „trzeźwe podejście do życia”.
    Szkoda do cholery, że sam robię to stanowczo zbyt rzadko…

  8. Hubert 5 marca 2015 o 23:16

    Ten dziwny pan to np. Joseph Murphy i książka „Siła umysłu” ;p „Ceń pozytywy” :)

  9. Magik 6 marca 2015 o 00:34

    Bo wszystko ma swój czas i swoje miejsce. Za 20 lat będziesz robić pewnie podobne podsumowanie i oby wypadło równie pozytywnie :). Wcześniej ktoś wspomniał o dobrym guście muzycznym – miło sobie odświeżyć trochę takich kawałków…

  10. Jurek 6 marca 2015 o 08:08

    Kiedyś chciałem mieć warsztat, klepać auta, zarabiać na tym na życie. Ale zawiesiłem, bo jednak większość ludzi to jest wredna, zwłaszcza janusze, traktujący zdezelowaną karizmę czy innego pasata jak auto z salonu. Wolę czerpać małe przyjemności, radości z kilkugodzinnych sesji garażowych, robiąc coś bez żadnego pośpiechu, dla siebie, aniżeli wpieniać się, że wszystko czego się nie dotknę jest spieprzone, naprawa zajmuje 2x więcej czasu niż pierwotnie zakładało się.

    Kiedyś, za młodego chciałem mieć Jawę 250. Bo to takie brzydkie że aż ładne. No ale nie miałem kat. A, nie miałem pieniędzy, z czasem zapomniałem o marzeniu nawet. Aż nagle olśniło mnie, że przecież spełniło się, bo stoi w garażu to utrapienie, w każdej chwili mogę przejechać się tym 55-letnim złomem, a przecież nie wywieszałem po ścianach jakichś plakatów ni nic. I przyjdzie chwila kiedy będzie trzeba rozstać się, niemniej jednak pozostanie radość, że udało się dopiąć swego. :)

  11. krzyszp 6 marca 2015 o 09:44

    W życiu każdego faceta najtrudniejsze jest pierwsze 40 lat dzieciństwa… ;)

  12. Tomek 6 marca 2015 o 11:03

    Ja wiem już jak powstają te felietony. Jak wiadomo umysł faceta składa się z dwóch kulek, które uderzając o siebie generują myśl. Tommy, jeżdżąc ryczącą i skaczącą po drodze jak piłka, utwardzoną beemką, ma niejako samoistny generator myśli i wystarczy je przelać na papier…

    1. Tommy 6 marca 2015 o 11:20

      System jest średnio ergonomiczny ale na ostatni naprawdę dobry pomysł (nie pamiętam dokładnie czego dotyczył ale było to coś związanego z moim psem i rakietowymi wrotkami) wpadłem w chwili kiedy wyrżnąłem głową w krawędź podłużnicy podczas wymiany oleju w bordowej.

      Kulki musiały przypierdzielić wtedy o siebie, że aż zaiskrzyło (dobrze, że te w głowie, a nie na dole)

  13. jarmik 6 marca 2015 o 13:08

    Świetny wpis, masz talent :)
    A co do dorastania, to niestety , każdego to czeka, życie staje się coraz nudniejesze, bo większość rzeczy które kiedyś robiliśmy po raz pierwszy, teraz tylko powtarzamy

  14. Garnier 6 marca 2015 o 18:39

    Tommy, zauważyłem, że dośś często odnosisz się do Czarodziejek z Księżyca. Wytłumaczysz to? :D

  15. Sobieski 6 marca 2015 o 21:47

    W tym kraju niestety mało który zawód z czasem zblednie czy obrzydnie, nieważne jak się to kochało na początku.
    Pracując już jakiś czas w branży motoryzacyjnej widzę to. Choćby u kumpla lakiernika z bardzo długim stażem pracy ( ok 20 lat w zawodzie). Na początku lubił ba kochał patrzeć na świeżo pomalowane auta a teraz choć maluje doborze częste są teksty typu: „niech ten paść już jedzie” lub padlina i jest to spowodowane tym że zrobił tych aut od groma jak i warunkami pracy czyli na szybko, po taniości itd.
    Ja na szczęście mam jeszcze to stadium gdzie po 10h robienia rozrządów czy filtrów z olejami przyjemną satysfakcję sprawia mi montaż wyczynowych hamulców tarczowych w moim maluchu( od co taki zemnie zbok).

    A co do warsztatu jednym z moich planów jest pracowanie gdzieś gdzie zarobie pieniądz a mnie to nie wyniszczy (nie będę pracował wbrew sobie) np jako spawacz czy coś a po pracy mieć własny warsztat gdzie dłubałbym własne projekty tak dla samej zabawy. I szczerze mówiąc już w tym kierunku idę bo byle majsterkowicz nie posiada piaskarki syfonowej, komory do piaskowania, kompresora o wydajności ok 700l/min czy i innego sprzętu podchodzącego pod kryterium profesjonalnego. Oczywiście mógłbym oddać auto komuś do piaskowania ale chcę robić ich więcej więc robię/kupuję sprzęt dla siebie. Czy też dać blacharzowi ale chcę robić to samemu bo wiele rzeczy zwróci mi się przy drugim aucie czy trzecim a najważniejsze będę miał satysfakcję z pracy wykonanej samodzielnie i oczywiście +50 do szacunu na zlotach.

  16. Fiesta 12 marca 2015 o 09:02

    Wpis niezły, ciekawie się to wszystko czyta.

Pozostaw odpowiedź Tommy Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *