Posiadanie podeszłego wiekiem samochodu postrzegane jest dziś w zasadzie jak dewiacja. Rodzaj choroby psychicznej albo przynajmniej niedorozwój części mózgu odpowiedzialnej za podejmowanie racjonalnych z logicznego punktu widzenia decyzji. W zasadzie chyba lepiej nawet przyznać się w towarzystwie do tego, że jest się zoofilem niż, że jeździ się dwudziestoletnim Escortem bez klimatyzacji.

Przyznanie się do gwałtu na chomiku daje przynajmniej szansę na to, że ludzie nie zaczną uciekać w panice i oglądać się nerwowo przez ramię czy aby przypadkiem nie próbujemy ich gonić.

Widzicie, wedle wszystkich niezależnych badań i rankingów mój Escort to złom. To nieboszczyk, który już dawno powinien leżeć na placu pod hutą stali i czekać na nowe życie pod postacią tarczy hamulcowej albo designerskiego przycisku do papieru w kształcie konia. Swój planowany żywot przekręcił już chyba z cztery razy i nawet na peryferiach Rumunii zostałby dziś uznany za starego grata. Jeśli jednak na bieżąco śledzicie wpisy pojawiające się na prentkim to wiecie, że zamiast oddać tę czerwoną katastrofę do huty, zabrałem się za kolejny etap jej odbudowy. Co ciekawe wbrew obiegowym opiniom mój Escort nie zdążył jeszcze ulotnić się do atmosfery, a także (przynajmniej z tego co wiem) nie zabił żadnego zagrożonego wyginięciem ślimaka bądź dżdżownicy.

Na podstawie cieknącego mi z nosa gila, a także rachunku za gaz nie wydaje mi się również by miał coś wspólnego z całym tym globalnym ocipleniem, o które wszyscy go posądzają.

Żebyśmy jednak mieli jasność – wcale nie zmienia to jednak faktu, że mój escort to nadal tylko złom. Bo widzicie, wedle współczesnych standardów nawet po generalnym remoncie ten Escort nadal będzie wrakiem. Podejrzewam, że nawet jako zupełnie nowy samochód nie przeszedłby on współczesnego procesu kontroli jakości na poziomie odpowiadającym jakiejś wietnamskiej fabryce rowerów. Nie zmieściłby się w jakiejkolwiek normie dotyczącej jakości wykończenia, ergonomii czy trwałości elementów.

A to przede wszystkim za sprawą gości odpowiedzialnych za produkcję pralko-suszarek.

I choć z pozoru brzmi to trochę dziwnie to zaraz Wam udowodnię, że to wszystko ich wina.

Kiedyś miałem w domu pralkę marki Polar (podejrzewam z resztą, że Wy również), która ważyła tyle, że wniesienie jej na pierwsze piętro przypominało trochę próbę wciągnięcia boeinga 747 na dach pobliskiego kościoła. A trzeba było wnosić ją tam często bo psuła się średnio raz na tydzień i to tak, że nawet Pan Bogdan, który od 20 lat naprawia pralki rozkładał tylko ręce i stwierdzał, że musi zabrać ją do swojej piwnicy żeby trochę z nią poświntuszyć wkładając tu i ówdzie swoje ebonitowe śrubokręty.

Tak czy inaczej pralka ta jakością wykończenia przypominała po prostu metalowe wiaderko na węgiel. Wszystko w niej skrzypiało, a kiedy przypadkiem dotknęło się obudowy na kancie, dawała taki pokaz pirotechniczny, że przez kolejny miesiąc połowa osiedla nie miała prądu.

A ja włosów łonowych.

Otwarcie drzwiczek było niewykonalne jeśli nie mieliście pod ręką łomu albo przynajmniej kilograma trotylu. Kiedy rozpoczynało się wirowanie musieliśmy przybijać dom do trawnika żeby nie przesunął się na parcelę sąsiada albo przypadkiem nie rozjechał śpiącego na podjeździe psa. A i tak najgorszy był w tym wszystkim programator – ogromne cykające pokrętło z namalowanymi cyframi i rysunkami, których nie byłby w stanie rozszyfrować nawet doświadczony archeolog. Czasem odnosiłem wrażenie, że łatwiej byłoby nakłonić mojego psa do napisania powieści fantasy niż tę pralkę do odwirowania pary spodni.

Niemniej jednak nikt z nas nie narzekał na jej działanie bo i tak była ona o niebo lepsza niż wizja wyżymania brudnych majtek w pobliskiej rzece.

Wtedy na rynku nie było innych pralek, a przywiezienie sobie czegoś „zachodniego” wiązało się z wydatkiem przewyższającym wielokrotnie nasz domowy budżet. Tak naprawdę większość dobrych pralek kosztowała wtedy znacznie więcej niż nasz samochód.

Od jakiegoś czasu mam jednak w domu zupełnie nową pralko-suszarkę, która nie dość, że nie próbuje przenieść mojego domu w okolice sąsiedniej ulicy to na dokładkę potrafi pierdzieć w bęben (podobno te bąbelki lepiej usuwają z ubrań ślady krwi). I muszę szczerze przyznać, że kiedy postawiłem ją w łazience doznałem lekkiego szoku. Raz, że naprawdę nie wyglądała ona jak sprzęt AGD z okresu neolitu – obudowa była śnieżnobiała, sama pralka nie miała ostrych krawędzi ani szufladki na proszek którą trzeba było zaklejać taśmą bo od drgań wysuwała się i zalewała łazienkę detergentem. Nie kopała prądem, nie targała ubrań – ba, okazało się nawet, że niektórych z nich nie trzeba później suszyć i prasować!

Ale najbardziej epokowe jest w tym wszystkim pokrętło.

Okrągłe, świetnie wyprofilowane pokrętło, które pracuje tak miękko, płynnie i precyzyjnie, że ustawiając pranie można niechcący dostać orgazmu.

W życiu nie spotkałem się z niczym co wprowadzałoby moje dłonie w stan takiej euforii. Pokrętło przeskakując między pozycjami wydaje z siebie ciche cyknięcia, ale są one zupełnie niewyczuwalne w dotyku. Cała automatyka pracuje płynnie i delikatnie – w niczym nie przypomina to tego starego kałasznikowa z Polaru, który z każdym kolejnym cyknięciem programatora próbował urwać mi rękę.

Statek kosmiczny Enterprise w mojej łazience.

Wracając jednak do mojego Escorta – nie da się ukryć, że już jako zupełnie nowy samochód nie grzeszył on jakością wykonania czy spasowania elementów wnętrza. Deska rozdzielcza jest tak twarda, że porysujecie ją jeśli tylko macie zbyt suche dłonie. Pokrętła ogrzewania pracują z gracją kombajnu górniczego w kopalni Workuta.

A kiedy trzaśniecie drzwiami wnętrze wypełni dźwięk przypominający wrzucenie do studni garnka Zeptera.

Szczeliny między drzwiami i błotnikami czy drzwiami i nadwoziem zmieniają się dynamicznie. Wahacze wykonano z plasteliny. A najlepsze jest w tym wszystkim to, że ten samochód wcale nie odbiegał przez to od standardów, które obowiązywały w tej klasie na początku lat 90-tych. Opel Astra, Renault Clio, Citroen ZX – wszędzie pojawiały się te same problemy. Wiadomo, że były też Ople Omega, BMW E36 i inne samochody, których wykończenie nawet dziś nie budzi zastrzeżeń, ale umówmy się – porównywanie Escorta do Omegi to jak postawienie Keiry Knightly obok matki Madzi.

Tymczasem obecnie nawet najtańszy europejski hatchback posiada mięsiste pokrętła, dopasowane elementy deski rozdzielczej i równo spasowane błotniki. Gdyby ich nie miał, model dość szybko zostałby wyeliminowany z rynku, a jego producent musiałby sprzedać swoje fabryki chińczykom.

A to wszystko wina gości, którzy zamontowali w mojej pralce to pokrętło.

Gdyby każdy samochód nadal przypominał pralkę Polar, wystarczyłoby trochę auto politury i mógłbym moim 21-letnim Escortem nadal wyrywać wieczorami laski w podmiejskiej dyskotece. Szlag by to…

9 Komentarzy

  1. Szczypior 28 lutego 2013 o 19:31

    E tam. Według Twojego toku rozumowania testy Hyundaia przeszedłby z tysiącletnim wyprzedzeniem ;)

  2. Tommy 1 marca 2013 o 07:40

    W latach 90-tych testy jakości Hyundaia przeszłaby nawet sterta kamieni

  3. wuner 1 marca 2013 o 16:44

    Ja pamiętam pierwszy automat (pralkę oczywiście) rodziców. Produkcja: Czechosłowacja. Model: Tamat 500. Zdjęcie poglądowe, o, tu: http://i8.photobucket.com/albums/a21/M_I_C_A/pralka_Tamat_500.jpg

    Poszycie: blacha stalowa, na moje oko jakieś 3 cm grubości, pewnie z pozostałości po T-34, którym to nasi dziadkowie i pradziadkowie zwiedzali uroki nadolziańskiej krainy.
    Odważnik: żeliwo, chyba dodatkowo dociążane ołowiem.
    Programator: zwróć uwagę na zdjęcie – na obwodzie programatora widoczne są nacięcia. Ale nie daj się zmylić, nie były one wskazówkami do jego ustawień. To były nacięcia, w które trzeba było wczepiać pazury i/lub śrubokręty, żeby w ogóle to cholerstwo ruszyć.

    Chodziła wiele lat. A gdy już wymagała utylizacji, odeszła w chwale dając życie nowym wynalazkom. Otóż drzwiczki, nie jak dziś opakowane plastikiem, tylko chromem (bling bling!) służyły później długo jako naczynie żaroodporne. A z bębna znajomy nadal ma zrobiony najlepsyz pod słońcem grill (bęben ma dziurki, dziurki – wentylacja, wentylacja – tlen, tlen – spalanie), do którego w zasadzie nie trzeba używać podpałki…

  4. maxx304 2 marca 2013 o 23:39

    Stary, dobry Tommy… Dzięki za ten tekst, bałem się że tracisz formę, ale niepotrzebnie ;)

    Mniej serio, więcej zabawy słowem – you're doing it right.

  5. Janusz 4 marca 2013 o 22:42

    Z tym Polarem to przesada. A ten twój mechanik to słaby był jesli trzeb było do niego tachać ten sprzęt.

  6. zenq 12 marca 2013 o 11:48

    e tam, z tymi pokretlami w escorcie nie jest tak tragicznie, a i klime da sie znalesc ;) a deska, mimo ze twarda, jest przyjemniejsza w dotyku, niz ta, w 15 lat mlodszej corolli…

    ba, kiedys to auto tez bylo na miare pralki sciagnietej z zachodu, tym bardziej w wersji bez dachu, na jakie malo kto mogl sobie powolic;) 

    1. Tommy 12 marca 2013 o 14:01

      Stary, mnie nawet dachu nie zamontowali, a Ty mi tu mówisz o klimie ;}

  7. Wojtek 13 marca 2013 o 06:13

    I tak Hyundai jest lepszy !!!

Pozostaw odpowiedź Szczypior Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *