Myślę, że nie jest dla Was tajemnicą, że co jakiś czas bardziej bądź mniej bezpośrednio staram się nakłonić Was do zrobienia czegoś, co w mojej ocenie warto zrobić, bo zwyczajnie jest to fajne (albo niebezpieczne lub chore ale te dwie cechy staram się podsuwać Wam za pomocą bardziej atrakcyjnych synonimów). W większości wypadków są to rzeczy, które zrobiłem już sam i mam w związku z tym pewne doświadczenie. Albo przeświadczenie, jeśli piszę o tym jeszcze w trakcie „testowania” czegoś w związku z czym surfuję wciąż na fali endorfin i szczęścia (i nie zdążyłem zderzyć się jeszcze z wyspą o nazwie „twarda, brutalna rzeczywistość”).

Czasami też nakłaniając do czegoś Was, staram się pośrednio nakłonić do tego również samego siebie. Bo sam mam przecież wiele związanych z tymi głupimi pomysłami wątpliwości i rozważam czy warto się w to pakować.

To taka moja metoda na przedstawienie sobie tematu w sposób, który jakoś szczególnie dobrze do mnie trafia. Używam odpowiednich argumentów, doszukuję się oczywistych minusów i niebezpieczeństw, a potem z pełną premedytacją je ignoruję. Możecie być jednak spokojni – tych niesprawdzonych wpisów nie publikuję. Zamieszczam je dopiero gdy faktycznie zrobię już coś głupiego przekonany zawartymi w nich argumentami.

Dziś jednak będzie trochę nakłaniania bezpośredniego.

Na dokładkę popartego sporą dozą doświadczenia.

Bo widzicie, jak wielokrotnie już wspominałem, o sportowym samochodzie marzyłem od dziecka. Kolekcjonowałem stare resoraki, zbierałem pieniądze na modele z bburago z otwieranymi drzwiami (i skręcającymi kołami!). Potem przyszła fascynacja filmami z Burtem Reynoldsem, serial „Viper”, „Bullitt” z McQueen’em, plakaty rajdowe WRC, albumy o włoskich klasykach i w końcu wypady na imprezy tuningowe czy zloty samochodów amerykańskich.

Wizję kupna samochodu sportowego miałem więc w głowie od bardzo dawna – już mając te szesnaście czy siedemnaście lat wkurwiałem na potęgę mojego tatę przeglądając wieczorami gazety z ogłoszeniami (miałem największą na świecie kolekcję archiwalnych wydań „Jarmarku”) i molestując go tekstami w stylu „patrz tato, Calibra 2.0 z 1992 za 4700 złotych!”

O! Żółty Opel Manta z garbem na masce za jedyne cztery tysiące dwieście!

Tak naprawdę miałem już wtedy w głowie poukładany plan zakładający, że jeśli będę regularnie kosił sąsiadom trawniki i odśnieżał podjazdy, a w wakacje zatrudnię się na pobliskiej budowie do papierkowej roboty (trzepanie worków po cemencie albo coś) to mając te dziewiętnaście-dwadzieścia lat będę mógł pozwolić sobie wreszcie na swój własny, wymarzony, sportowy wóz.

Niski, z wielką maską, długimi drzwiami i podwójnym wydechem.

Jak nietrudno się domyślić gówno z tego wyszło bo byłem wtedy nastolatkiem więc picie piwa i bajerowanie cycatej Sandry na imprezach i ogniskach okazało się droższe niż zakładał scenariusz.

Na imprezowanie, opalanie się i picie alkoholu rozpierdzieliłem więcej pieniędzy niż Grecy, ale ponieważ nie nazywam się Apolostis albo Dimitris to Niemcy nie chcieli oddać mi z tego powodu swoich oszczędności, żebym mógł rozpierdzielić je ponownie. W efekcie więc musiałem zdać się na to co zostało mi w śwince skarbonce – zamiast żółtego Opla Manta z garbem na masce na moim podjeździe pojawił się wtedy granatowy Ford Fiesta.

Nie miał garba na masce, ale miał za to na niej dwa spore wgniecenia.

I rdzę na tylnym nadkolu.

Wtedy też jednak zauważyłem, że nie tylko ja spadłem z tak wysokiego szczebla młodzieńczych aspiracji – wszyscy moi przyjaciele i znajomi wzdychający podobnie jak ja do zaparkowanych pod sklepem beemek i dwudrzwiowych Nissanów, zamiast do sportowych coupe wsiedli w tym samym czasie do małolitrażowych Volkswagenów, Opli i zdezelowanych Toyot Corolla.

Czar prysł.

Jednak każdy z nas, jeśli tylko przez kolejne lata skrupulatnie pielęgnował w sobie tę motoryzacyjną chorobę stanął pewnego dnia przed możliwością spełnienia swoich szczenięcych marzeń.

Pewnego pochmurnego dnia przemierzając krainę zwaną dorosłością stanął przy drzwiach, za którymi znajdował się znany mu pokój. Kiedyś widział go tylko na kolorowych fotografiach w magazynach, teraz był zdecydowanie bardziej realny.

Mogliśmy otworzyć drzwi i wejść, jednak nie wiedzieć czemu większość z nas zawahała się, po czym zrobiła krok w tył i z ciężkim westchnięciem ruszyła dalej przed siebie krocząc zalanym białym światłem, życiowym korytarzem.

Ja oczywiście wlazłem do środka przez okno.

Po rynnie.

Bo najpierw kupiłem sobie dość astmatyczne coupe, a dopiero potem przerobiłem je na samochód sportowy z moich marzeń.

Motywów, którymi się kierowałem podejmując tę decyzję było sporo, ale chyba najważniejszym z nich była świadomość, że kiedy będę starszy i będę mógł bez większych problemów pozwolić sobie na kupno niskiego, sportowego wozu z dużym silnikiem i nadsterowną charakterystyką to zwyczajnie nie będę go już wtedy chciał.

Dlatego właśnie postanowiłem działać i kupić stare, sportowe BMW. Po prostu wiedziałem, że jeśli zbyt długo będę zwlekał z realizacją tego marzenia to w końcu nastanie dzień, w którym owszem – zrobię ten krok.

Ale wtedy będzie to przypominało kupno roweru do downhillu przez 85 letniego pensjonariusza oddziału geriatrii.

Czy jednak kupno stosunkowo starego samochodu z dużym silnikiem było dobrą decyzją? Dzisiaj, gdy spowszechniało mi już trochę wpadanie w każdy zakręt w chmurze dymu z maską skierowaną w zupełnie przypadkowym kierunku mogę już z pełną świadomością stwierdzić że tak.

Jak jasna cholera.

Po pierwsze, jeśli tylko lubicie takie fetysze, możecie liczyć na różnego rodzaju słowa i gesty uznania -chociażby kiedy stoicie sobie spokojnie na światłach. To oczywiście nie zdarza się często, i nie ma tam żadnego klaszczącego kierowcy autobusu ale na serio zdarzają się sytuacje kiedy ktoś na pasie obok otwiera okno tylko po to, żeby zapytać Was co siedzi pod maską, a potem – gdy już udzielicie odpowiedzi z aprobatą pokiwać głową.

Ze trzy razy zdarzyło mi się również, że wracając do samochodu trafiałem na jakieś dzieciaki robiące mu zdjęcia swoimi wielkimi telefonami.

Że o sytuacji na myjni nie wspomnę.

Niby to głupie ale jakoś tak od razu w głębi duszy człowiek rośnie o jakieś dwadzieścia centymetrów.

Druga sprawa to sam klimat wiążący się z jazdą takim samochodem. Mogę zachwalać Wam prowadzenie, klang starej sześciocylindrówki czy świetną pozycję za kierownicą ale prawda jest taka, że najfajniejszą rzeczą, którą cenię sobie w tym staruszku jest po prostu jego klimat.

I nie ma tu większego znaczenia, czy wybierzecie BMW, Forda, Nissana czy dwudrzwiową Alfę – każdy z tych samochodów da Wam coś co można porównać do wyśmienitej kolacji w starym, myśliwskim dworku.

Poczucie wyjątkowości chwili, którą właśnie przeżywacie.

Składa się na to cała masa czynników – mechaniczny opór podczas wbijania kolejnych biegów, zapach starej, naturalnej skóry, możliwość otwarcia maski tylko po to, żeby napawać się widokiem upchniętej pod metalową osłoną nieco archaicznej jak na dzisiejsze standardy technologii… Trudno opisać to wszystko słowami ale wydaje mi się, że najfajniejsza zabawa zaczyna się właśnie tam, gdzie kończą się nasze przyzwyczajenia.

Dlatego właśnie jestem zdania, że każdy powinien przynajmniej raz w życiu kupić sobie jakiś popierdolony samochód.

Chodzi o to, że robiąc coś jak zwykle raczej nie macie co spodziewać się jakichś niezwykłych przeżyć.

I wydaje mi się, że stary, sportowy wóz jest doskonałym sposobem na to, żeby w końcu coś z tym zrobić…

52 Komentarze

  1. Ula 23 stycznia 2015 o 15:08

    Ciekawy wpis! Pozdrawiam :)

  2. MagdaM 23 stycznia 2015 o 16:53

    Wzruszyłam się…

  3. Radek 23 stycznia 2015 o 17:12

    „robiąc coś jak zwykle raczej nie macie co spodziewać się jakichś niezwykłych przeżyć” tekst warty Cezara, Einsteina czy innego Hipokratesa. Ponadczasowa prawda objawiona jedynie nielicznym śmiertelnikom. Osoba, która naprawdę w to wierzy jest w chuj wartościowym człowiekiem. Ciesze się, dziękuje i gratuluję odwagi do przeżywania swojego życia po swojemu!

  4. Karol 23 stycznia 2015 o 17:15

    Ja droge przez okno uznalem za naturalniejsza z mozliwych… Bo nadwozie mniej zmeczone i jakos tak lepiej. Tylko ze zanim kupilem auto juz mialem zawieszenie i komplet na swapa na 2.0 w garazu. Tak, to moje pierwsze auto. Ktoredy wiec wszedlem? Oknem w zavprzeproszeniem kiblu? :)

    1. Tommy 26 stycznia 2015 o 08:04

      Wydaje mi się, że przez jakąś rurę ;D

  5. Bebok 23 stycznia 2015 o 17:48

    Ja nigdy nawet drzwi dorosłości nie widziałem. Pierwszy wóz po przerobieniu wyglądał jak mokry sen zlomiarza (rat w dobrym stanie technicznym, z czymś znacznie ciekawszym niż maska w rdzy, np diesel rozkrecony jak się da z pięknym czarnym piuropuszem), drugi, rodzinne kombi z v8 wciąga cały budżet :-) nieważne ze nie mam się w co ubrać! Trzeba zrobić wszystkie gumy w tylnej belce, wymienić przewody metalowe i elastyczne z nivo, kupić gumy, itp itd :-P

  6. beatles 23 stycznia 2015 o 19:27

    No dobra, wszedłem, felieton przeczytałem, usprawiedliwiłem się że nie jestem sam…mogę spać bez wyrzutów sumienia…przynajmniej jakiś czas ;)

    również jeszcze w życiu nie kupiłem rozsądnego samochodu. Z drugiej strony takie jest założenie na następny dupowóz. Wniosek? trzeba mieć minimum 2 auta!

    1. Tommy 26 stycznia 2015 o 08:05

      Nie daj się zwieść – ja mam 4 i nadal nie rozwiązuje to problemu ;}

  7. beatles 23 stycznia 2015 o 19:29

    aaa Tommy, sprzedałeś e30? bo jakoś cicho o niej. Nie wiem czy przegapiłem coś?

    1. Tommy 26 stycznia 2015 o 08:29

      Zwariowałeś? Jedyny samochód jaki dotąd sprzedałem to moje XR2i. Miało to miejsce z 7 lat temu i nadal mam z tego powodu moralnego kaca ;)

      E30 stoi na podjeździe i czeka na swoją kolej do garażu (zbieram graty).
      Zmieniło się też wnętrze (nie ma już pistacjowej awangardy sanitarnej ;}

    1. rafal 24 stycznia 2015 o 00:25

      Liczy :D

      a najlepsze jest w tych starych samochodach to, że przejedziesz się jakimś nowym plastikiem, wydaje ci sie że jest fajnie, potem wsiadasz do starego i czujesz że wolisz jeździć klasykiem

      1. Jurek 24 stycznia 2015 o 10:14

        Pojeździsz starym i jak z bananem na twarzy wyciągałeś auto z garażu, tak równie szczęśliwie chowasz trupka do garażu, z myślą że w końcu nastaje przerwa dłuższa lub krótsza w użytkowaniu auta. Takie ani polubić, ani zabić.

        1. Tommy 26 stycznia 2015 o 08:35

          Ja tam akurat nie mam innych samochodów poza tymi moimi trupkami i nie narzekam (najczęściej jeżdżę 328i ale zdarza się, że cały tydzień czy dwa pomykam sobie też E30 albo Fordem)

          Co prawda mam jeszcze na podjeździe Ibizę ale za każdym razem kiedy do niej wsiadam, czuję się trochę jakby ktoś mnie zamknął w szufladzie ze skarpetkami jakiegoś nauczyciela geografii (dlatego wsiadam do niej tylko i wyłącznie gdy wszystkie inne samochody są akurat z jakiegoś powodu niedostępne)

          1. Jurek 26 stycznia 2015 o 10:25

            Nie wiem Tommy, może w Arancii będzie to bardziej klarowne, to o co mi się rozchodzi.

            Jakiś rok temu musiałem ujeżdżać 125p, bo był mi potrzebny silnik z klasycznym układem zapłonowym, jak go wyciągałem z garażu, tupałem nóżkami jak małe dziecko z radochy. Ale po jakimś czasie, jak dalej mógł ten złomek zajmować się wrastaniem w beton – odetchnąłem z ulgą.

            E36 (nie chcę wypominać, nic z tych rzeczy) jest nowocześniejsze, bardziej ergonomiczne niż większość 35-letnich parchów.

            Co nie zmienia faktu, że kiedy idę do garażu z akumulatorem w ręku to znowu tupię nóżkami w miejscu… :D

            Sezon 2014 roku przejeździłem 55-letnim motocyklem. Przez zimę z nieskrywaną radością odpoczywam, ale na wiosnę znowu będę pokazywał jak to ruszam bez naciskania ręką klamki sprzęgła, również z nieskrywaną radością.

            Takie właśnie ani polubić, ani zabić.

            1. Tommy 26 stycznia 2015 o 10:33

              Myślę, że wiem co masz na myśli. Sęk w tym, że ja po prostu lubię coś, co większość osób uznaje za takie motoryzacyjne sado-maso.

              W BMW mam skręcony w dolne rejony gwint, twarde elementy zawieszenia, short shifter, szelki i dość głośny układ wydechowy ( dolotowy z resztą też bo powyżej 4000 obrotów wyje tak obłędnie, że bez problemu zagłusza wydech), a mimo to ten samochód jest dla mnie idealnym pojazdem na co dzień.

              Jakiś czas temu byłem nim w Mikołajkach, Jastrzębiej Górze, Sopocie, Toruniu, Pile i paru innych miejscach. Jeździłem po dwupasmówkach i autostradach, krętych drogach na odludziu, a nawet piaskowych odcinkach na mazurach.

              A mimo to ani przez moment nie pomyślałem sobie „cholera, przydałby mi się bardziej normalny wóz”.

              W Fordzie mam zawieszenie o zakresie pracy w przedziale 1 – 10mm, a mimo to w sezonie letnim potrafię jeździć nim praktycznie codziennie przez dwa miesiące i wciąż czuć niedosyt.

              A wąska to już w ogóle parodia samochodu, a i tak ją kocham ; D

              Wszystko to kwestia subiektywnego podejścia.

              1. Hubert 26 stycznia 2015 o 13:41

                Już któryś raz czytam o tej Pile. Co Cię tu sprowadza jeśli to nie jakaś wielka tajemnica? :p

                Wiesz ile miałbym punktu do lansu na firmowym FB goszcząc taką sławę w skromnych progach mojej firmy? ;p Akurat robimy remont w warsztacie to może jakiś autograf na ścianie chociaż byś zostawił…. ;d ;d ;d

                1. Tommy 26 stycznia 2015 o 13:46

                  To akurat był wypad w sprawach rodzinnych ;}

                  Poza tym mnie lepiej do warsztatu nie wpuszczać bo jeszcze by Wam jakiś podnośnik kolumnowy zniknął czy coś ;)

                  1. Hubert 26 stycznia 2015 o 13:50

                    My grzecznie detailing – tylko pieścimy to i BMW byśmy pogłaskali tu i ówdzie, podrapali za lustereczkiem, wiesz jak jest… ;p

                    ale… spłodzę Ci wieczorem maila, mam pewną niemoralną propozycję :}

                    1. Tommy 26 stycznia 2015 o 13:51

                      Bordowa ma tak rachityczne nadwozie, że detailing wypadałoby jej robić młotkiem ;}

                      Odnośnie wieczornego maila – jeśli chcesz mi wysyłać zdjęcia swojego penisa to z góry uprzedzam, że nie chcę ;D

              2. Hubert 26 stycznia 2015 o 13:53

                Ostatnio mowiles co innego…. :P

  8. hanysek 24 stycznia 2015 o 01:02

    coś o tym wiym :) właśnie żech w tym tydniu zawióz moja XRka na śląsk do totalnego odnowienia… Ja właśnie wkłądom kasa w ta staro czaem przegnito Fiesta.. daje mi tyla satysfakcji co nie jedne auto :) miołech RST i może kejś wróca ;) ale oddołech w dobre ręce ;) a przytocza jedna sytuacja… jechołech kejś z szychty z niemiec do Świnoujścia z 2 znajomymi z roboty..a Niemcy bardzo przestrzegają przepisów :/ (chyba że ich ktoś wku…wi) tak jak wtedy..jechołech za M5 moja biedną już nie dokońca w pełni sprawną Fifi.. i jadąc za nią już mie brało jak jechoł 50 na h aż był lasek..z 5 redukcja na 4.. i but :D a ten zaczyno sie scigać :/ no to jo redukcja na 3 i ku naszymu zdziwieniu po chwili zech go wzioł :D może wto w to uwierzy.. ale świadków mom a serce przepełnio mi sie radością jak mi pokazuje swoje prawdziwe oblicze :D

  9. Artur...Chyba wszystkim znany ;) 24 stycznia 2015 o 02:48

    Nie wiem czy tylko ja tak mam czy nie, ale to czym jeżdżę, jak jeżdżeę, pozwala wyrazić samego siebie. Kiedy koledzy mieli nowiuśkie górale ja wolałem starą motoryne. Kiedy koledzy mieli nowiuśkie błyszczące skutery, ja wolałem starego ścigacza. Kiedy koledzy jeździli na nowych ścigaczach ja jeździłem na starym ale przeważnie na jednym kole, albo ciągnęła sie za mną chmura dymu. Kiedy koledzy jeździli golfem 3 ja jeździłem starym fordem probe gt 1g. Kiedy koledzy wybrali nowe oszczędne fiaty ja wybrałem stare tipo gt. Kiedy koledzy poprzesiadali sie w rodzinne passaty, ja wolę upierdalać boki starą zdezelowaną beemą. I nie wiem dlaczego ale zawsze czułem się wyjątkowy, lepszy chociaż miałem coś starego i tańszego. A jeżeli chodzi o markę, należałem do forum klubowych, fiata, forda, lanci , japan….. honda, kawasaki….. I DOPIERO W BMWPODBESKIDZIE POCZUŁEM SIĘ JAK W RODZINIE. Odnalazłem swoich ludzi, łączy nas pasja, miłość do starych szybkich samochodów i pięknych kobiet ;) i fuck the system

    1. Tommy 26 stycznia 2015 o 08:38

      Jeżdżąc starym BMW w żadnym wypadku nie czuję się lepszy, zdecydowanie jednak czuję się lepiej ;}

  10. Darek 24 stycznia 2015 o 15:29

    Fajny wpis, me gusta. Jestem nieco starszy, i zaczynałem nie od zdezelowanych opli, fordów i innych, tylko od malucha, jak większość wówczas. Też miałem kolekcję samochodów świata, prawie na pamięć znałem opisy sportowych aut. Dorosłość, rodzina, dzieciaki, „kombi w dizlu”, tak, na co dzień tak mam. Ale na szczęście się opamiętałem. Może 125p nie jest samochodem sportowym, ale jest taki jak powinien – pachnie metalem, olejem i spaloną benzyną. Pracuję na to, żeby do tej kolekcji zapachów dołączył jeszcze zapach skórzanej tapicerki.

    1. Szczypior 24 stycznia 2015 o 22:45

      Nie musi być sportowy, Tommy to uogólnił, przynajmniej mam takie wrażenie ;) Po prostu ma być Twój. Nie sąsiadów, bo im się podoba, nie młode, bo się nie psuje, nie dziewczyn na dyskotece bo są tępe jak uszczelka drzwi jeśli na to patrzą- po prostu Twoje. Oczywiście jeśli podoba się innym i da się na nie wyrwać „cycatą Sandrę” to super, jednak najważniejsze jest to jak Ty się czujesz jadąc nim spizgany po osiemnastu godzinach pracy ze świadomością, że jutro na szóstą. Jeśli wsiadasz, i jakkolwiek byś nie pojechał- czy z butem w podłodze zakładając kontrę na każdym długim zakręcie, czy wolno się toczysz przez centrum miasta o 23- jeśli czujesz, że to właśnie to, to jesteś w domu :)

    2. Beddie 27 stycznia 2015 o 10:48

      Nie rób skóry w kanciaku, stracisz jedyny i niepowtarzalny zapach starego kwadracioka! Ta plastikowa świnia ma dosć masochistyczny ale jednak urok, to jak człowiek się na tym ślizga, parzy o to, mrozi, jak to potrafi skrzeczeć – w tym tkwi zajebistość :)

  11. radosuaf 26 stycznia 2015 o 09:00

    Tommy, ale Ty nie masz sportowego samochodu… Fura, którą możesz przewieźć gips z Castoramy albo zapakować w nią 4 osoby, nie jest sportowa ;). Kiedyś w Top Gear prosili o przesyłanie definicji samochodu sportowego – i poprzychodziło im mnóstwo kosmicznie rozstrzelonych odpowiedzi i chyba na końcu nie doszli do tego, co jest samochodem sportowym.
    Moja definicja jest taka, że musi to być samochód niepraktyczny – czyli wszystkie, które mogą pomieścić 4 osoby, odpadają w przedbiegach (stąd np 126p jest bliżej do definicji samochodu sportowego, niż BMW M5), wypadałoby mieć RWD, no i musi być z grubsza wyrysowane jakoś sportowo. Osiągi to rzecz niekoniecznie potrzebna. Więc jakieś stare MG, Lotus, BMW Z4, Cayman, Alfa 4C może być itp. Mnie wypada, że takim samochodem, osiągalnym dla mnie finansowo, jest Mazda MX-5. No i właśnie z wyżej wymienionego powodu (niepraktyczność lvl 99), nigdy sobie takiego samochodu nie sprawię :).
    Druga opcja to coś w stylu hot hatch, ale tak do bólu zmodyfikowany, że mimo, iż teoretycznie może pomieścić 4 osoby (o ile jeszcze jest tylna kanapa), to każdy zdrowo myślący człowiek po 5 minutach jazdy poprosi, żeby go podrzucić na najbliższy PKS, a on już sobie sam poradzi… No i takiego też nie kupię :).
    Pozostaje mi jeżdżenie 4-drzwiowym sedanem klasy średniej z pokaźnym bagażnikiem z 1989 roku… :)

    1. Tommy 26 stycznia 2015 o 09:02

      Ha! A mówiłem Izie, że trzeba wypierdolić tę tylną kanapę i wstawić rollbar ;D

      1. radosuaf 26 stycznia 2015 o 09:16

        Do tego zawias na poliuretanie, za 4-5 cm niżej, przelotowy wydech i możemy zacząć rozmawiać o sporcie :D.

        1. Tommy 26 stycznia 2015 o 09:24

          Przód mam o ok 70mm niżej, tył o ok. 45mm. Zawias i stabilizatory (przód i tył grube z M3) na poliuretanach 85 ShA (przód acentryk), skrzynię i szperę na 75 ShA. Poduszki silnika zostawiłem w serii bo łapy są alamunimuniomnioniowe i łatwo je złamać (złamałem już dwie – pracuję nad dorobieniem customów ze stali, wtedy pewnie posadzę też silnik na 85).

          Wydech na dwóch stalowych kolektorach i katach oraz własnego projektu podwójnej przelotówce od Eisenmanna.

          Pewnie poszedłbym w bardziej ekstremalny setup, ale to mój daily car i samochód na długie podróże, którym na dokładkę często na zakupy lub do pracy jeździ też Iza.

          To jak – mam ten samochód sportowy czy jeszcze nie? ;}

          1. radosuaf 26 stycznia 2015 o 10:01

            Ibizę miałem na myśli… ;) Z BMW ciężki temat… Gdyby chociaż kanapy nie było… ;) Sam widzisz, że da się tym jeszcze na zakupy pojechać :D.
            To są oczywiście takie żarciki – każdy ma swoją definicję samochodu sportowego i dopóki Tobie się podoba, to jest OK – poza tym nie jest ważne czym, tylko jak jeździsz.
            Zresztą, tak już na serio – jeśli mówimy o samochodach „użytkowych”, to BMW jest, niestety (bo wolałbym w tym miejscu Alfę) najbliżej sportu, jak się tylko da – mówimy oczywiście o seriach 1/3/5/7, bez X-ów i dziwactw typu GT.

            1. Tommy 26 stycznia 2015 o 10:07

              Ma nadwozie coupe, ma drzwi bez ramek, jest niskie, szybkie i próbuje ukatrupić mnie na każdym zakręcie (a do tego odchudziłem je sporo z tej bazowej użyteczności, o której wspomniałeś).

              Jak dla mnie to wystarczy, żeby nazywać je samochodem sportowym choć jak słusznie zauważyłeś – definicje są różne;}

              Odnośnie Ibizy – tutaj nie pomogłoby nawet V8 pod maską.

  12. szymon 26 stycznia 2015 o 12:11

    Witaj Tommy – czytam Twoje wpisy z niesłabnącą ciekawością z elementami zachwytu – Cieszę się, że są ludzie którzy myślą i działają tak entuzjastycznie jak Ty. Pozdrawiam przy okazji również innych kolegów czytaczy i grzebaczy:) Całe lata pracuje hobbystycznie przy głowicach samochodowych i motocyklowych – zawsze cieszyło mnie kiedy kolega po odebraniu ode mnie głowicy przyjeżdżał potem swoim (drifowozem, rajdówką, dupowozem – niepotrzebne skreślić) i opowiadał jak sprzęt zapier….
    A jak to często bywa szewc bez butów chodził i ciągle tylko poprawiałem swoje „cywilne” samochody – kocham je wszystkie, chociaż „gustu” nie mam najlepszego bo szczególnie ukochałem Hyundaie. To takie samochodowe kundelki – na wystawę się nie nadają ale są wierne i można je pokochać z całego serca. Jednak po tym jak kupiłem dla rodziny prawie nowa Elantrę, którą koledzy ochrzcili mianem pierwszego na świecie samochodu z Zespołem Downa – postanowiłem ze nie zrobię mojej Eli żadnej „tuningowej krzywdy”. Stwierdziłem że muszę mieć samochód, który pozwoli mi na bezkarne skanalizowanie moich wszystkich mechanicznych zapędów. Myślałem o różnych wozach również o BMW – lecz pozostałem wierny koreańskiej marce i kupiłem sobie cudowny samochód -kreatywnie nieużyteczny – co prawda nie tylnonapędowy ale o klasycznej linii – hyundaia coupe gk –
    Już drugi fantastyczny rok prowadzę eksperymenty na „mechanicznym organizmie” mojego „ferrari dla ubogich”, które coupeta z radością przyjmuje i ewoluuje na coraz fajniejszego potworka. Reasumując masz 100% racji w sprawie zakupu sportowego – lub po prostu fajnego samochodu. Co z tego że moja Żona go nie cierpi i nawet do niego nie wsiada (nisko i głośno) ale za to Córka kiedy mam ją gdzieś podwieźć zawsze wybiera Coupetę:) Pozdrawiam

  13. olek 27 stycznia 2015 o 19:22

    Fajnie piszesz, masz talent :)
    Ja choruję na stare vlolvo i gdybym miał garaż, to bym kupił, bo w mieście po blokiem to raczej tylko zardzewieje i się rozpadnie, zamiast cieszyć

    1. Beddie 29 stycznia 2015 o 11:43

      Olek, nie wiesz co mówisz. Stare Volvo nie gnije! Kup zdrową 740 po 87 roku, zakonserwuj i zapomnij o rdzy na długie lata. Te auta są ekstremalnie ocynkowane. Mam w domu 744 z 89 roku, auto jeżdżone zawsze, codziennie, każdą porą roku. W tym momencie ma jakieś 560kkm i ani jednej dziurwy w nadwoziu. Jeśli Cegła nie była bita to nie gnije. Gniją tylko te elementy, przy których ktoś grzebał :)

  14. Pafę 1 lutego 2015 o 01:36

    Może nie ten porozdawal, ale także popełniłem ten „błąd”. Kupiłem stare w miarę mocne coupe, Toyota Celica… Sypie się jak choinka na wiosnę, od przeszło roku planuje ja sprzedać ale nawet o ogłoszeniu nie myślę… Jest to typowy gruz. Lubuje się w szutrach i ciasnych krętych drogach… Auto pobite jak siedem nieszczęść… Denerwuje mnie, drażni tym ze więcej je robię jak jeżdżę ale „kocham” je ponad życie ;) będę o nim opowiadał dzieciom i wnukom… To trochę jak tatuaż za gnoja… Tak też mam…

  15. Janek 5 lutego 2015 o 20:40

    Sportowe wózki są fajne, ale … w pewnym okesie życia część rodziny musiałaby kierować sie na przystanek autobusowy. Więc jednak duuuże wózki, z duużymi silnikami.

    1. Tommy 6 lutego 2015 o 07:25

      No i właśnie – cała zabawa polega na tym, żeby sprawić sobie taki wóz na etapie życia, w którym o rodzinie jeszcze się nie myśli. Bo potem może już być zbyt późno i zdrowy rozsądek wszystko skomplikuje ;)

      1. zjawa 6 lutego 2015 o 10:10

        Dobrze prawisz. Potem psychika płata figle. Ja po narodzinach juniora prawie od razu sprzedałem E30 mimo, że jeszcze przed narodzinami zarzekałem się że beemka będzie klasykiem dla niego jak podrośnie. :( załuję do dziś.. Instynkt jednak nie umarł, jak młody skończył 3 lata to tdi dostała żona, a my do przedszkola latamy e36 na gwincie a młody mnie ciągle podpuszcza żeby gazu dać :D
        Na mocne, fajne auto zawsze jest czas i wymówka!

        1. Michal 22 lipca 2015 o 16:42

          2 lata temu spelnilem swoje mazenie o bezsensownym V8 i jezdze Monaro VXR, przynajmniej jeszcze przez kilka dni bo musze sprzedac. Jak mowiles jestem na etapie pt. dom do remontu, kilkumiesieczne dziecko, z praca i kasa krucho. Napisal bym „niepotzrebne skreslic” ale u mnie wylazlo wszystko na raz. Auto idzie do nowego wlasciciela za kilka dni a mnie w zoladku skreca, mdlosci biora i wogole bez kija nie podchodz od kilku tygodni. Wsiadam co wieczor po powrocie z pracy oznajmiajac zonie magiczne „to ja bede za 10 minut” i godzine pozniej wracam z bananem na twarzy wiekszym niz moze miec szympans z Mozambiku. Ale zawarlem juz z zona pakt o nieagresji i zgodzilismy sie ze za kilka lat znowu bedziemy miec jakies bezsensowne auto tylko dla przyjemnosci jezdzenia bo sie okazuje ze ona tez lubi tym posmigac :)

          1. Tommy 23 lipca 2015 o 07:24

            Masz zdrowe priorytety i już za to masz u mnie dużego plusa. A za to Monaro z V8 to już w ogóle… ;}

    2. Paweł 5 kwietnia 2015 o 21:17

      To trzeba kupić jakiś rodzinny samochód za rozsądne pieniądze oraz sportowy wóz za jakiś skromny budżet -tez da się to zrobić i nie trzeba jeździć porsche aby mieć frajdę z jazdy.

  16. Dapo 31 marca 2015 o 12:25

    Też kiedyś, jak byłem młodszy marzyłem o sportowym coupe ze śmigłem na masce. Wtedy niestety to było daleko, daleko poza moim zasięgiem więc kupiłem najtańszy samochód na literę „F”. Ale całkiem niedawno moje dawne marzenie okazało się zwykłym zakupem, starego auta do dłubania w garażu. Szkoda tylko że czasu brak na to dłubanie. Pozostaje tylko cieszyć się jazdą…

  17. Adam 24 listopada 2016 o 23:41

    Drugu z dwóch moich ulubionych felietonów-pomógł m podjąć słuszną decyzje-> 94′ 325i moreagruen coupe

    1. Tommy 28 listopada 2016 o 08:29

      To chyba będzie drugi z moich ulubionych komentarzy ;)

  18. Andrzej 10 stycznia 2019 o 15:06

    Bo trzeba mieć dwa; rodzinnego daily, i plującego ogniem funcar;

Pozostaw odpowiedź Tommy Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *