Jeśli oglądacie czasami różnego rodzaju programy motoryzacyjne albo spoty promowane przez producentów samochodów to pewnie również posiadacie dość klarowne wyobrażenie o tym jak powinna wyglądać idealna, „książkowa” przejażdżka za kierownicą jakichś czterech kółek.

Po pierwsze jakaś malownicza, pusta droga – najlepiej kręty odcinek położony w szwajcarskich Alpach mający podkreślić wspaniałe właściwości jezdne samochodu. Po drodze obowiązkowy zestaw „jak sprzedać hyundaia” zawierający zlokalizowany przy drodze wodospad, kilka tuneli, malowniczą leśną przełęcz oraz skaliste wybrzeże (opcjonalnie miasto nocą).

Do tego szczypta zapierających dech w piersiach widoków i jakaś drobna, odziana w absurdalnie króciutkie szorty dziewczyna o blond/brązowych/rudych* włosach siedząca na prawym fotelu z bosymi stópkami wyciągniętymi figlarnie na deskę rozdzielczą.

*wedle indywidualnych preferencji niepotrzebne skreślić.

Co dalej? Na pewno samochód bez dachu umożliwiający nacieszenie się tymi wszystkimi dobrociami. Obowiązkowo sportowy, posiadający jasną tapicerkę i radio z ustawionym klimatycznym kawałkiem z repertuaru grupy The Rat Pack albo z jakiegoś nowszego krążka Michaela Buble.

Wiadomo, że niektórzy mają nieco inne wyobrażenie uwzględniające starego Mustanga i Route 66, albo BMW M3 i słynną północną pętlę – tak czy inaczej praktycznie zawsze gdy mamy przytoczyć ideał przejażdżki samochodem pojawia się jakieś Ferrari po trepanacji dachu i kręta, górska droga spadająca z czasem w stronę malowniczego wybrzeża zamieszkałego przez ludzi pijących dużo wina.

Co najlepsze, producenci reklam starają się za wszelką cenę przekonać nas o tym, że jeśli kupimy produkowanego przez nich badziewnego hatchbacka pokroju Chevroleta Aveo to każda nasza wyprawa do biedronki zmieni się momentalnie w podróż życia nasyconą tyloma zapierającymi dech w piersiach zachodami słońca, że aż trudno nam będzie je wszystkie zliczyć. Co jednak ciekawe, choć bez wątpienia jest to perfidna próba manipulacji w celu sięgnięcia do naszych portfeli po to, czego jeszcze nie zabrał nam minister Rostowski, to we wszystkich tych reklamach znajduje się naprawdę sporo prawdy.

Bo widzicie, reklamy tak naprawdę nie sprzedają nam samochodów.

One sprzedają nam związane z nimi marzenia.

Popatrzcie jak niewiele jest reklam skupiających się wyłącznie na samym samochodzie. Na jego trwałości i jakości wykonania. Robią je w zasadzie wyłącznie Volkswagen i Toyota ale to dlatego, że ich oferta jest skierowana do ludzi potrafiących bez zastanowienia podać aktualne PKB oraz wyjaśnić na czym właściwie polega zjawisko deflacji.

I do dentystów.

Praktycznie każdy inny producent próbuje tak nas podejść, abyśmy po obejrzeniu reklamy nie pomyśleli „no tak, ta Fiesta to naprawdę solidne i dobrze wykonane auto” tylko „boże, moje życie to jedna wielka porażka. Chcę to zmienić! Już! Natychmiast!”

We wszystkich reklamach samochodów pojawiają się energiczni i kreatywni ludzie robiący jakieś fajne, nieco zwariowane rzeczy. Biegają po mieście, tańczą, strzelają fajerwerkami, gonią eleganckie kobiety aby oddać im torebkę albo w środku nocy – gdy inni śpią, suną pustymi ulicami delektując się milionami kolorowych świateł i neonów. Architekci, prawnicy, projektanci, szefowie wszystkich szefów…

Robią rzeczy, które chcielibyśmy robić i my, a do tego sugerują, że ich udane, zwariowane życie to wyłącznie zasługa tej zmywarki do naczyń o egzotycznie brzmiącej nazwie, którą możemy mieć już za jedyne 10 500 złotych*.

W kredycie 150/80 z oprocentowaniem GMO wynoszącym 90,69 procent, które spłacać będą jeszcze nasze prawnuki na długo po tym jak po naszym marzeniu zostanie garść trocin i komplet jednorazowych maszynek Gilette.

Jeśli ktoś nastawia się na to, że wyjeżdżając z salonu stanie się od od razu bardziej szalonym i podziwianym człowiekiem to nie ma co się dziwić, że dość szybko poczuje on spory zawód. Da się jeszcze przeżyć, jeśli wydaliście 30 tysięcy na nową Kię, ale kiedy ktoś wyjeżdża z salonu szczuplejszy o 300 kawałków za kierownicą żółtego Boxtera bez dachu, a ludzie zamiast bić mu brawo i zapraszać go na drinka po prostu kręcą z dezaprobatą głowami i śmieją się szyderczo – to naprawdę musi konkretnie zaboleć.

Oznacza to po prostu, że właśnie wydał on 300 tysięcy złotych na odpowiednik wielkiej plamy w kroku.

Nowy samochód nie jest w stanie sprawić, że staniemy się mniej nieśmiali i bardziej atrakcyjni dla płci przeciwnej. Może i będziemy postrzegani jako „lepsza partia” ale w moim odczuciu działa to wyłącznie na kobiety, z którymi osobiście wolałbym nie mieć nic wspólnego.

Wracając jednak do wspomnianej wcześniej prawdy zawartej w reklamach – choć może i robią to niechcący to jednak uświadamiają nam one, że tak naprawdę najważniejszym zadaniem samochodu nie jest wcale transportowanie naszego tyłka do biura, biedronki czy do kina.

Kwintesencją samochodu jest zabawa!

Odrobina szaleństwa.

KrEaTywNOść.

Samochód jest dla nas dokładnie tym co starają się przekazać nam reklamy, jednak jak na ironię cała ta radość nie ma nic wspólnego z kupnem akurat tego konkretnego modelu, do którego starają się one nas przekonać. Kwestia czerpania radości z faktu posiadania samochodu nie jest związana z jego marką czy kolorem nadwozia.

Samochód jest jak kobieta – to w jaki sposób będziesz spędzał z nią czas nie jest zależne od jej wzrostu, koloru jej oczu czy długości jej włosów. Wszystko zależy od tego jak wiele serca i uwagi będziesz w stanie jej poświęcić.

To, jak ważną rolę będzie ona odgrywać w Twoim życiu zależy przede wszystkim od Ciebie.

Więc zamiast marzyć o pustej, górskiej drodze i czerwonym Ferrari Spider po prostu chwyć w dłoń kluczyki i wybierz się na małą przejażdżkę po mieście. Wypoleruj lakier, umyj felgi i wymień świece na nowe – ten staruszek to przecież kawałek Twojego życia.

I nie przejmuj się tym, że większość czasu za kółkiem spędzasz na miejskiej obwodnicy sunąc w szpalerze innych aut. To tylko jeden z wielu zakrętów, które przyjdzie Ci jeszcze pokonać. Jeśli nauczysz się doceniać je wszystkie to podobnie jak ja dojdziesz do wniosku, że całe te Alpy nie są Ci tak naprawdę do niczego potrzebne.

Nawet wyprawa do osiedlowego sklepu może być równie emocjonująca co runda po torze Silverstone.

Samochód daje nam możliwości. To czy należycie je wykorzystamy zależy już tylko i wyłącznie od nas.

Nie czekaj więc na swoje wymarzone Ferrari i niespełnioną wyprawę nad morze śródziemne.

Kluczyki od dawna czekają w kieszeni. Teraz Twój ruch.

33 Komentarze

  1. Marcin 5 lutego 2013 o 20:48

    Gorzej jak przypadkowo kupiłeś kiedyś toyote aygo…
    a serio – bardzo dobry tekst :)
    jakbym byl prezenterem tvn, powiedziałbym szapoba (drugie „a” nieme)

  2. Rafał 6 lutego 2013 o 08:46

    świetny tekst i nie pierwszy raz czuję, że myślimy podobnie.
    Moim pierwszym samochodem był Rover 200 i chodź lubiłem mim jeździć to jednak po kilku tygodniach, traktowałem go już jako zwykły dupowóz, czegoś mu brakowało, teraz od prawie trzech lat mam e36 i chociaż silnik jest słabszy bo tylko m43b16, jazda tym samochodem daje mi ogromną frajdę i nie ważne czy do celu mam 50 km górskiej trasy, czy 1km miejskiego gąszczu, czuję frajdę i ogromną przyjemność z jazdy. Już samo przekręcenie kluczyka sprawia, że mam banana na twarzy, może jestem głupi, ale samo patrzenie na ten samochód już sprawi mi radość, ba, nawet świadomość tego, że teraz siedząc w biurze, moje e36 stoi na parkingu i w każdej chwili mogę podejść do niego i mam pewność (odpukać), że odpali i zawiezie mnie do celu, poprawia mi humor. Dla mnie mój samochód świadczy o mnie i nie jest to tylko kawałek blachy, gumy i plastiku, ale cząstka mnie, gdy byłem chory i musiałem odleżeć swoje, brakowało mi samochodu, brakowało mi dźwięku silnika i trzeszczącej tylnej póki, dla niektórych to pewnie choroba, dla mnie jest to normalna codziennośc.

  3. maxx304 6 lutego 2013 o 08:54

    Świetny tekst, Tommy.
    Normalnie zachciało mi się wyjść z pracy, wsiąść do Mondeo i pojechać gdzieś…

    I w sumie nieważne, że może wg niektórych jest to auto dające tyle frajdy co coroczne wypełnianie zeznania podatkowego.
    Lubię siedzieć za kierownicą mojego auta.
    Lubię jego plastiki na kierownicy w szarym kolorze, udające aluminium.
    Lubię wcisnąć pedał gazu i patrzeć, gdy wskazówka prędkościomierza pnie się w górę skali przy akompaniamencie coraz głośniejszego ryku silnika.
    Niezmiennie wywołuje to na mojej twarzy szeroki, dziecięcy uśmiech.
    Czy powinienem się leczyć?
    Uprzedzając odpowiedzi – nie mam najmniejszego zamiaru :)

  4. Marcin 6 lutego 2013 o 09:06

    Może i nie masz zamiaru, ale terapia jakąś BMW, Alfą Romeo czy Mercedesem mogłaby pomóc.
    Pomyśl nad tym :P
    Które Mondeo i jaki silnik?
    pozdr

    1. maxx304 6 lutego 2013 o 09:21

      @Marcin – BMW jak na razie dla mnie jest nieosiągalne, Alfa… pewnie że chciałbym, ale obawiam się mitycznej „kapryśności”, a Mercedesa sobie kupię, jak będę miał 60 lat, bo wtedy będę (mam nadzieję) wyglądał odpowiednio poważnie do niego :)

      Obecnie jeżdżę Mondeo MKIII, 1,8Pb, 125KM.

      1. Beddie 6 lutego 2013 o 14:39

        Jako posiadacz AR 164 z v6 mówię – nie bój się Alf. Kup coś z V6, bo TSy 16v są upierdliwe, a dizel… no szanujmy się, dizel? Jak dorwiesz coś z V6tką by Giuseppe Busso to naprawdę się zakochasz i wybaczysz jej drobne kaprysy, które nie utrudniają użytkowania :)

  5. Marcin 6 lutego 2013 o 09:30

    Nie chcę oceniać cudzych wyborów, ale nie sądzę że to jest kwestia osiągalności.
    Jeździsz Mondeo III, mógłbyś jeździć BMW. Może nie e60, ale za cenę Mondeo, mógłbyś mieć naprawdę piękne e36 lub e34. Kwestia preferencji. Starsze, ale z duszą, charakterem czy nowsze ale…łotewer ;)

    1. Tommy 6 lutego 2013 o 09:38

      Max304 – E36 są obecnie w takim dołku cenowym, że już za 4-5 tysięcy da się kupić całkiem przyzwoity egzemplarz ;} Wszystko zależy od tego czy ktoś rzeczywiście chce kupić BMW, czy po prostu pragnie żyć samym przekonaniem, że kiedyś je sobie kupi.

      1. maxx304 6 lutego 2013 o 10:03

        @Tommy – kupno Mondeo było moim wyborem i cieszę się z niego. Myśl o BMW pojawiła się później i przyznam, że nie chce mnie opuścić. Na razie jednak mam Mondeo i jest fajnie.
        Jeżeli myśl o BMW ze mną pozostanie, podejmiesz się bycia konsultantem przy zakupie? :)

        1. Tommy 6 lutego 2013 o 10:12

          Ostatnio kiedy doradzałem komuś w zakupach wyszedł on ze sklepu w pomarańczowej kamizelce z napisem JAMAICA.

          1. maxx304 6 lutego 2013 o 10:30

            Zajebiście! Pomarańczowy to mój ulubiony kolor, a Jamajkę zawsze lubiłem ze względu na luzackie podejście mieszkańców!

            A poza tym chyba na temat BMW wiesz więcej niż na temat mody? :)

    2. maxx304 6 lutego 2013 o 09:58

      @Marcin – nieosiągalne, ale nie do końca z powodów finansowych.
      Co do duszy i charakteru – dla mnie Ford ma duszę i charakter. Pierwszym moim autem była Fiesta MKIII, osiemnastoletnia. Uwielbiałem ten samochód, mimo tego że większość się śmiała, że nie dojedzie nad morze, gdzie wybieraliśmy się z Żoną na wakacje. Dojechała. Bez zająknięcia. Kolejnym autem też jest Ford. Przyznaję, mam do niego sentyment, poza tym zwyczajnie mi się podoba (chociaż przedni zwis trochę zbyt okrągły jest). Dusza samochodu pojawia się wraz z kierowcą. Tommy (i zakładam, że Ty też) traktujecie swoje BMW tak, jak ja traktuję Mondeo – jak istotną część swojego życia. Będę się martwił, gdy coś się zepsuje, nie da mi spokoju stukanie w zawieszeniu, będę się uśmiechał za każdym razem, kiedy wcisnę mocniej gaz, a na czarnym lakierze maski będą tańczyły słoneczne promienie w wiosenny dzień. A czy jest to jedenastoletni Ford, piętnastoletnie BMW czy nowa Dacia Duster – to chyba mniej ważne.
      Pozdrawiam

  6. Marcin 6 lutego 2013 o 10:37

    Wg mnie to ogromna różnica czy w pewien letni wieczór, o długo wyczekiwanej godzinie 23, kiedy ruch na ulicach stolicy nie jest już taki duży idę do garażu wyprowadzić na nocne zwiedzanie miasta samochód stworzony z pasji do jazdy, dla ludzi przedkładających radość z jego prowadzenia i posiadania nad zużycie paliwa i cenę zakupu czy funkcjonalność.

    Wg mnie coś co mnie pociąga w samochodach, ma początek w głowie osób go projektujących, wtedy kiedy określa się cel jego powstania – czy ma służyć kierowcy świadomemu, wybierającemu go sercem, dla którego jego charakter jest na pierwszym miejscu i dla którego samochód nie będzie tylko kolejnym narzędziem codziennym tylko czymś wyjątkowym, nie tylko służącym taniemu i wygodnemu przemieszczaniu się. Deska zwrócona ku kierowcy, precyzyjny układ kierowniczy, niższe zawieszenie i silnik -niekoniecznie najmniejszy, niekoniecznie najbardziej oszczędny ale za to nie przeciętny ale wyjątkowy w swojej charakterystyce – to rzeczy na które zwraca pasjonat, człowiek dla którego inne cechy samochodu nie mają znaczenia. Tak patrzę na samochody, oceniając czy chciałbym nimi jeździć czy nie :)

    1. maxx304 6 lutego 2013 o 16:54

      @Marcin – widzisz, różnica między nami jest taka, że ja cieszę się z jazdy swoim samochodem, a Ty cieszysz się z jazdy właśnie TYM samochodem. I w subtelny sposób przy okazji wytykasz innym to, że kupili coś innego. Moim zdaniem, radość z jazdy daje nie tylko BMW. I nie tylko BMW ma za sobą sportową przeszłość. Fajnie, że są w nim rzeczy, które chwytają Cię za serce i przekonują do samochodu. Tak samo jest również w innych autach. Ale zauważ, że nie można postawić znaku równości pomiędzy posiadaniem BMW i byciem pasjonatem. Można być pasjonatem Forda czy nawet Hyundaia (Tommy kiedyś wspominał o jakimś klubie Hyundaia Pony). A kwestia celu powstawania auta… Auto powstaje po to, żeby jeździć. I dawać frajdę z jazdy. Mój samochód daje mi frajdę z jazdy. Myślę, że Twój Tobie również.

      Na koniec zacytuję Tommy’ego, bo myślę że najtrafniej podsumował to, czym jest radość z posiadania auta (duże litery moje):

      „Kwestia czerpania radości z faktu posiadania samochodu NIE JEST związana z jego marką czy kolorem nadwozia.
      Samochód jest jak kobieta – to w jaki sposób będziesz spędzał z nią czas NIE JEST zależne od jej wzrostu, koloru jej oczu czy długości jej włosów. Wszystko zależy od tego jak wiele serca i uwagi będziesz w stanie jej poświęcić.”

  7. minor 6 lutego 2013 o 11:01

    Ja na ten przykład drugi rok zabieram się do zmiany mojego cudownego Polo 6n ’98 50KM, ale cały czas pojawiają się jakieś nieprzewidziane wydatki które mnie powstrzymują :( Nie wiem, czy wolno tu pisać o innej marce niż BMW :P ale cały czas mi chodzi po głowie Mazda Xedos 6 i mam nadzieję, że w tym roku uda mi się taką zakupić. Niemniej fajnie poczytać, że nie tylko ja mam takie podejście do samochodów i jazdy :)

    1. Tommy 6 lutego 2013 o 12:21

      minor – za VW łamiemy kolana, Mazda kwalifikuje się jako pouczenie (Xedos póki co znajduje się po tej jasnej stronie mocy) ;]

          1. Tommy 6 lutego 2013 o 15:22

            Sory, ale jak ktoś musi jeździć czymś takim to moim zdaniem ma już wystarczająco przejebane – po co mu jeszcze dokładać :}

            1. Grzesiek 6 lutego 2013 o 15:58

              Nawet taki Tiburon 2.7 V6 też się łapie do kategorii „mam przejebane bo jeżdżę Hjundajem”? ;)

              1. Tommy 7 lutego 2013 o 09:17

                Tym bardziej bo oznacza, że pragnąć kupić sportowy samochód o sporej pojemności ktoś wybrał coś, co nie dość, że posiada napęd przekazywany do tej niewłaściwej części nadwozia (co samo w sobie stanowi zaprzeczenie idei samochodu sportowego) to na dokładkę zapłacił za to kwotę w zupełności wystarczającą do kupna chociażby dużo lepszej Mazdy MX5.

                To tak jakbyś wstał rano z łóżka i powiedział – „wiem! w końcu spełnię swoje marzenia i kupię sobie samochód sportowy!” a potem dodał do tego „wydam więc sporo pieniędzy na samochód, który będzie miał duży paliwożerny silnik i napęd przekazywany na przednią oś, co sprawi, że będzie okropnie się prowadził, a zapas mocy będzie zupełnie bezużyteczny. Musi też mieć niskie nadwozie, żeby oprócz radości z jazdy odebrał mi także resztki ergonomii. O – i najlepiej żeby wyprodukował go holding odpowiedzialny również za produkcję podkaszarek, paszy dla zwierzą i floty żeglugowej bo przecież samochód sportowy powinien mieć odpowiednią historię i być tworzony przez pasjonatów i mistrzów rzemiosła!”

                Sory – nie wiem jak Ty, ale gdyby to stało w moim garażu to miałbym problemy ze spojrzeniem rano w lustro ;}

                1. Grzesiek 7 lutego 2013 o 11:46

                  Ooo, widzę, żeś jest, Tommy, Wielkim Apostołem RWD ;)
                  Tak serio to też uważam, że Tiburon z ciężkim V6 i napędzany na przód jest bessęsu i za podobną ilość biletów NBP można kupić coś lepszego. Samo mocne FWD mi nie przeszkadza, miałem Almerę N15 GTi (czy to mocne, to można polemizować, ale koni podobna ilość, jak w E36 318i) i był całkiem OK, w dodatku w dość niepozornej budzie. Fanem MX5 nigdy nie byłem, ale miałem okazję przejechać się Miatą tylko raz, może trzeba więcej, by wzbudzić miłość do tego modelu ;) W lustro na tyle, żeby rano się ogarnąć, daję radę patrzeć ;)

                  1. Tommy 7 lutego 2013 o 12:26

                    Tu już nawet nie chodzi o jakąś obronę RWD – jak zauważyłeś taka chociażby Almera GTi ma dokładnie taką moc jaka jest jej potrzebna, a do tego dzięki sensownej masie zachowuje się neutralnie i w pełni wykorzystuje wszystkie zalety swojego ergonomicznego nadwozia.

                    Jeździłem Almerą GTi i naprawdę daje ona w cholerę radochy. Podobnie jak przednionapędowe Clio Williams czy Fiesta XR2i.

                    Tymczasem Tiburon to po prostu wóz z wszystkimi wadami samochodu sportowego, któremu na dokładkę jakiś debil podpinający napęd odebrał wszystkie rekompensujące je zalety.

  8. Grzesiek 6 lutego 2013 o 14:33

    Xedos jest fajny, jako ostatni zryw Mazdy (oprócz wankli), żeby zrobić w tym segmencie coś innego niż wszyscy producenci. Bardzo lubię te „wymydlone” kształty i detal w postaci udziwnionego przełącznika od wentylatora i klimy. No i V6 o pojemności 2.0…

    1. minor 6 lutego 2013 o 16:37

      To samo do mnie przemawia :) No i to, że nie mija się go na ulicy średnio co 13,8 sekundy :P

  9. Serdak 6 lutego 2013 o 16:17

    trafiłeś w sedno Tommy! po mimo tego, że w moim wypadku możliwości jaki daje nam samochód realizuję z wykorzystaniem poczciwej rodzinnej Toyoty, co u większości z Was wywoła pewnie parsknięcie politowania, całkowicie się zgadzam, że to właśnie od nas zależy jak wykorzystamy ten kluczyk w kieszeni. masa radości i tworzenie pięknych wspomnień jest w zasięgu ręki.

    no i tekst jak zawsze czytało się świetnie :)

  10. Marcin 6 lutego 2013 o 16:53

    Ciekawe opinie. Ja jednak pozostanę przy zdaniu, że nie każdy samochód może dać radość. Chyba nie potrafię i będę potrafil zrozumieć takiego podejścia.
    Tak czy inaczej…
    pozdr

    1. maxx304 6 lutego 2013 o 16:59

      Masz rację – może nie KAŻDY. Ale INNY niż BMW – jak najbardziej tak.
      Co nie zmienia faktu, że można mieć frajdę z jazdy swoim autem i pożądać BMW :)

      również pozdrawiam

      1. Marcin 6 lutego 2013 o 17:14

        Oczywiście, że inne niż BMW też. Istnieje masa takich samochodów. Ale coraz ich mniej. Dzisiaj w dobie oleju napędowego.

  11. mieczysław 6 lutego 2013 o 18:07

    Mam hyundaia i nie wiem co w nim gorszego jak w BMW
    co wy widzicie w tym BMW e 36
    z czym jest lepszy w prowadzeniu w porównaniu z Hiundaiem to ma 4 koła i to ..

    1. yarbin 7 lutego 2013 o 16:16

      Zadając to ostatnie pytanie udowadniasz, że w ogóle nie czujesz motoryzacyjnej zajawki. E36 lepsze jest w tym, że kiedy zmęczony po całym dniu wychodzę z pracy uśmiecham się na sam widok jego linii i cieszę się każdym kilometrem drogi do domu a nie patrzę na niego w kategoriach sprzętu AGD – mikrofala jest fajna, bo szybko przygrzeje mój obiad, hyundai jest fajny, bo dowiezie mój zad do domu.

  12. Marcin 6 lutego 2013 o 18:16

    No wiesz, Ferrari Enzo też ma 4 koła. Nawet fiat 126p ma 4 koła.

Pozostaw odpowiedź Marcin Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *