Z reguły gdy moje włosy zaczynają żyć własnym życiem i zagrażać bezpieczeństwu naszej przestrzeni powietrznej, odwiedzam salonik fryzjerski mieszczący się na parterze pewnego domu w podmiejskiej dzielnicy. Ot taka typowa garażowa firma, którą postanowiła założyć kobieta mająca maszynkę do strzyżenia, cztery plastikowe grzebienie i dwieście złotych w portfelu. To po prostu nieduży pokój pomalowany prowizorycznie na odrażającą pomarańcz, z równie odrażającą limonkową kanapą i dwoma nie ustępującymi jej urodą fotelami.

Wystrój jest tak okropny i odrażający, że idealnie wpisuje się w moje poczucie estetyki.

Poza tym kobieta, która tam pracuje świetnie posługuje się nożyczkami i co nawet ważniejsze – doskonale zdaje sobie sprawę po co właściwie do niej przychodzę.

Od momentu kiedy minę drzwi, do chwili gdy mogę minąć je ponownie lżejszy o kilkanaście kilogramów zimowego futra i piętnaście złotych mija maksymalnie kilka minut. I nie chodzi o to, że kobieta jest niemiła albo, że śmierdzi tam psią kupą i dlatego chcę jak najszybciej wyjść. Nie, w sumie jest tam całkiem miło, a zapachy opierają się na mieszance różnego rodzaju owocowych szamponów i milusich odżywek. A do tego wnętrze jest tak niesamowicie kiczowate i stylistycznie odrażające, że przemawia do mojego gustu i nawet mi się podoba.

To taka analogiczna forma jadłodajni z kompotem w plastikowych kubkach i naciągniętą na stoły ceratą – niby odrzuca, ale jednak od czasu do czasu ciągnie człowieka, żeby opierdzielić tam schabowego z surówką.

Chodzi po prostu o to, że jestem mężczyzną i wolę ten czas przypadający na wysłuchiwanie porad o rozdwajających się końcówkach poświęcić na coś pożytecznego, jak choćby upuszczanie sobie na twarz różnych ciężkich narzędzi w czasie leżenia pod samochodem albo wizytę z książką w toalecie.

Dziś jednak z powodu przerwy urlopowej wybrałem się nie do owego saloniku, a do fryzjera w pobliskim centrum handlowym. I tutaj już w zasadzie powinienem sprostować, gdyż nie był to jakiś pospolity fryzjer tylko „profesjonalne atelier fryzjerskie” (cokolwiek na boga ten termin oznacza). Z tego co udało mi się zauważyć atelier różni się od zwykłego fryzjera przede wszystkim tym, że strzyżenie kosztuje tu cztery razy więcej, a gość który Cię obsługuje nosi damską bieliznę oraz wygląda jakby był potomkiem lemura i szczotki drucianej.

Ale o co mi chodzi – przyszedłem tam w przerwie między zakupami z nadzieją, że podobnie jak w moim ulubionym saloniku, uda mi się tu szybko pozbyć tego futerkowego stwora, który zamieszkał na mojej głowie.

Myliłem się jednak bardziej niż wtedy, gdy jako dzieciak zakładałem, że będę w stanie przy pomocy garści petard wystrzelić wciśniętego w pudełko po herbacie chomika na orbitę okołoziemską.

Po pierwsze, gdy tylko wszedłem do środka napadł na mnie gość, który wyglądał trochę jak waginosceptyk, który przed chwilą zamiast płatków śniadaniowych zalał mlekiem cztery opakowania viagry. Przestraszyłem się nie na żarty bo akurat miałem na sobie sportowe, krótkie spodenki na gumce co zadawało mi spore straty w obronie.

Kolejny dziwny człowiek, (prawdopodobnie właściciel tego przybytku) był z kolei tak obrzydliwie uległy i uprzejmy, że aż trąciło to desperacją. Nieomal dało się czuć smród strachu wypływający z okolic kasy fiskalnej. Ale to jeszcze nic – zanim udało mi się usiąść na fotelu i tym samym zabezpieczyć tylną flankę przed panem parówką, pięć razy zaproponowano mi kawę, wodę, i cztery rodzaje herbaty.

Na boga, gdybym chciał napić się kawy to wybrałbym się do kawiarni, a nie przytulnego niczym poczekalnia w salonie samochodowym przybytku z telewizorem nastawionym na telewizję, w której jakiś murzyn w błyszczących spodniach giba i klepie w wielkie tyłki średnio urodziwe i jeszcze gorzej zsynchronizowane w tańcu nastolatki.

Wybaczcie, ale picie kawy w takim miejscu przypomina grillowanie z przyjaciółmi pod wiatą śmietnikową.

Gdzie tu jakakolwiek logika? Gdzie tu sens? Gdzie tu te trzy lata na zaocznych studiach z marketingu i zarządzania się pytam?

Na samym tłumaczeniu tym kosmitom, że nie chcę pić kawy tylko przystrzyc włosy straciłem dobre piętnaście minut. Wyobraźcie sobie ile rzeczy można zrobić w piętnaście minut. Ile owiec można by ogolić w piętnaście minut. W piętnaście minut zdążyłbym zamontować do malucha skrzynię biegów, albo wystrzelać spory arkusz folii bąbelkowej. Albo zajść do pobliskiego sklepu i wrócić z paczką chrupek bekonowych. Albo odkurzyć samochód na przykład.

A tymczasem ja straciłem je bezpowrotnie na tłumaczenie gościowi wyglądającemu jak Denzel na detoksie, że nie chcę pić kawy, tylko skrócić włosy.

Na szczęście dziewczyna, która zajęła się moją fryzurą najwyraźniej wyczuła moją frustrację i bez zbędnych ceregieli przystąpiła do dzieła. Wyglądała na stażystkę ale o dziwo nożyczki trzymała bardzo pewnie i zdawała się doskonale wiedzieć co robi. Pozwoliłem zatem sobie na chwilę odprężenia i przestałem robić uniki uszami w obawie o ich utratę.

Zdaje się, że po chwili rozluźniłem nawet kurczowo zaciskane od wejścia pośladki.

Pod koniec strzyżenia padła również propozycja przemycia twarzy jakimś ziołowym tonikiem i nałożenia na włosy odżywki wzmacniającej. Kiedy pomyślałem sobie o tym, że za jakieś pół godziny mam zamiar wymontować z samochodu dyferencjał doszedłem do wniosku, że to chyba raczej zbędne.

Generalnie strzyżenie razem z myciem głowy i „modelowaniem fryzury” trwało jakieś czterdzieści pięć minut – o przynajmniej trzydzieści pięć za dużo jak na mój gust.

Dlaczego jednak piszę o tym na prentkim – widzicie, niedawno pojechałem na stację benzynową, bo w BMW zapaliła mi się kontrolka rezerwy. Warto tu wspomnieć, że nie narzekałem wówczas na nadmiar wolnego czasu przez co beemka była tak brudna, że do jej mycia musiałem używać szczotki drucianej.

Pracująca na stacji, na oko osiemnastoletnia dziewczyna stojąc za ladą z hot-dogami spojrzała na mnie, potem na mój samochód, potem jeszcze raz na mnie, po czym zapytała czy przypadkiem nie chciałbym kupić jeszcze odświeżacza powietrza, którego zakup da mi dodatkowy milion punktów do karty, której nie mam i nie potrzebuję, a także szczęśliwe życie i zdrowe dzieci.

Nie ukrywam, że spieszyłem się, dlatego wykorzystując znajomość języka i nad wyraz rozwinięte słownictwo odpowiedziałem w sposób, który brzmiał mniej więcej „nie”.

Kobieta jednak najwyraźniej przechodziła niedawno przeszczep uszu, który się nie przyjął bo mimo mojej dość jednoznacznej odpowiedzi zapytała ponownie czy nie chcę tego odświeżacza o kształcie szyszki i zapachu jakiegoś owocu, którego wyglądu nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić.

Tutaj znów udzieliłem rozbudowanej stylistycznie, trzyliterowej odpowiedzi, która ponownie najwyraźniej nie dotarła do adresatki.

Po trzecim powtórzeniu pytania i trzeciej nad wyraz rozbudowanej, trzyliterowej odpowiedzi, przeszła do podstępu i postanowiła sprowokować bardziej rozbudowaną konwersację zadając otwarte pytanie z serii „ale dlaczego Pan nie chce?”.

Gdybym był emerytem, albo rencistą to pewnie wydałoby mi się to nawet zabawne.

Miałbym dużo wolnego czasu, jeździł codziennie na stację moim białym cinquecento, tankował za 10zł i całymi dniami tak sobie gawędził z młodą, miłą kobietą, pragnącą wcisnąć mi grillowaną parówkę i choinkę zapachową za piętnaście złotych. Ale pech chciał, że ja chciałem po prostu zatankować samochód i czym prędzej udać się w kierunku garażu, w którym czekało na mnie mnóstwo pracy więc jak zapewne się domyślacie nie byłem ową sytuacją zbyt zachwycony.

Tęskni mi się za czasami, kiedy zza sklepowej lady słyszałem co najwyżej rzucone od niechcenia pytanie „coś jeszcze?”.

Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu.

4 Komentarze

  1. drukaw 11 lutego 2014 o 10:15

    na jeża się nie opłaca, później włosy wypadają :/

  2. Piotr 18 sierpnia 2014 o 23:00

    "Gdzie tu sens? Gdzie tu te trzy lata na zaocznych studiach z marketingu i zarządzania się pytam?" Ja już nie pytam, choć prosty nauczyciel jestem… I mam to wielkie szczęście, że fryzjera od klku lat szerokim łukiiem omijam, nie nosząc rurek zarazem:-)

  3. radosuaf 29 kwietnia 2016 o 09:41

    1. Ale cieniasy to chyba rzadko bywały białe?
    2. Też nie cierpię tankować. Podobno na LOTOSie są mało natarczywi. Podobno, bo żona tankuje, ja mam jednak za daleko…

    1. Tommy 29 kwietnia 2016 o 09:52

      1. W mojej okolicy były kiedyś 3 białe (jednego miał nawet helmut do czasu, aż kiedyś po pijaku nie przywiązaliśmy mu cichaczem skrzyni biegów do drzewa).
      2. Ja zwykle tankuję na lotosie bo mam go najbliżej domu – fakt, tutaj jest całkiem spoko bo czasem tylko pytają o jakąś kartę, której nie mam i nie potrzebuję.

Pozostaw odpowiedź radosuaf Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *