Jakiś czas temu, w efekcie pracy nad wyjątkowo niechętnym do kooperacji zawieszeniem w moim e30 popsuła mi się trochę moja prawa ręka (Tadeusz mówi, że się już kończę – chuj kudłaty zaklepał sobie już nawet spawarkę i plakat z Dżesiką).

Ręka wciąż co prawda zgina się w tę stronę co trzeba, ale na przykład wrzucenie piątki w bordowej kończy się bólem przypominającym oberwanie w przedramię serią z gwoździarki. I naprawdę tu nie przesadzam.

Kiedyś przebiłem sobie dłoń z pomocą wybijaka i dość grubego sworznia od zwrotnicy – ponieważ jednak posiadam penisa i trzydniowy zarost, po prostu oderwałem do końca kawałki mięsa i skóry, które zwisały z rany, a następnie załatałem powstałą dziurę chusteczkami i taśmą papierową.

A potem bez specjalnego pośpiechu dokończyłem swoją robotę.

Faceci tak robią.

Można więc powiedzieć, że ból sam w sobie jakoś szczególnie mi nie przeszkadza – szczególnie kiedy doskonale zdaję sobie sprawę z tego,  że powoduje go, dajmy na to wbity w śledzionę śrubokręt krzyżakowy.

Albo wystająca z dziury w nodze łyżka do opon.

To cholerstwo w ręce jest jednak inne bo nie wiąże się z wielką, krwawiącą dziurą tylko promieniuje gdzieś od wnętrza kości i rozłazi się po ciele z taką siłą, że aż chwilami trzeszczą mi uszy.

Jest to na serio bardzo chujowe.

Oczywiście nie poszedłem z tym do lekarza, bo do lekarza z takimi pierdołami chodzą tylko sentymentalni homoseksualiści w mokasynach. Nie widzę powodu, żeby iść do lekarza póki moja ręka nie zaczyna dziwnie pachnieć albo przypominać wielkiego, wypełnionego krwią balona (choć w tym drugim wypadku pewnie najpierw spróbowałbym przebić dziada śrubokrętem).

Chcąc nie chcąc musiałem jednak z powodu tej usterki pogodzić się z ponad miesięczną przerwą w treningach – przez ten czas zostało mi więc tylko okazjonalne ruszanie nóg, choć i nawet to w ograniczonym zakresie bo ułożenie na barkach sztangi do przysiadów okazało się przy popsutej ręce w zasadzie awykonalne.

Tak więc od dłuższego czasu nie miałem możliwości, żeby porządnie się sponiewierać jak to mam w zwyczaju i wierzcie mi – okazało się to dla mnie dotkliwe bardziej, niż ta promieniująca czystym złem ręka.

Chodzi o to, że jeśli mężczyzna nie ma możliwości, żeby od czasu do czasu skatować się do granicy przysłowiowego pożygu, z czasem zaczyna funkcjonować jak samochód, który nigdy nie przekracza 2000 obrotów. Robi się ospały, przymulony, jego spojrzenie staje się puste, a umysł – ostry niczym niedopompowana piłka plażowa.

Prawda jest taka, że mężczyzna do prawidłowego funkcjonowania potrzebuje wyzwań i zmęczenia.

Im bardziej chujowo, ciężko i nieprzewidywalnie tym lepiej dla jego twardej, owłosionej natury – nawet jeśli sam jest przekonany, że nie ma to jak mięciutka kanapa i seria kanałów sportowych. Pokażcie mi jakiegoś mężczyznę, który od dłuższego czasu nie musiał mierzyć się z żadnymi trudami, a udowodnię Wam, że mentalnie jest on w tej chwili norweską nastolatką.

Takiego gościa trzeba zrzucić na Borneo z jedną parą spodni, zapalniczką i składanym scyzorykiem – dopiero kiedy w takich warunkach będzie on musiał resztkami sił wdrapać się na jakąś górę, przypomni sobie po co właściwie matka natura dała mu testosteron, szeroką klatkę piersiową, zarost i penisa.

Wysiłek fizyczny buduje wiarę we własne możliwości – nawet jeśli nie wyciskacie na klatkę tej elementarnej stówy, albo dajmy na to – dostajecie zadyszki po wejściu na pierwsze piętro to nawet podniesienie o pół kilograma więcej niż ostatnim razem stanowi Wasz zdecydowany triumf.

Kolejny pokonany stopień bez wylewu to wygrana bitwa z szepczącym w głowie „nie dasz rady”.

Dam kurwa i zaraz się o tym przekonasz!

Ręka co prawda nadal trochę mi doskwiera ale pod koniec tygodnia planuję już powrót do normalnego trybu treningowego. Zaczynam od 3 dniowego FBW żeby złapać obroty, po 4 tygodniach pewnie przejdę na mojego starego, sprawdzonego splita z dokładaniem złomu po każdej serii.

W międzyczasie ogarniam jeszcze mały lifting siłowni ale o tym będzie za kilka dni jak już zamontuję te kwieciste firanki z koronką, abażury i pluszowy pokrowiec na ławeczkę.

Keep fighting ;)

19 Komentarzy

  1. wild_weasel 7 października 2015 o 12:52

    Zgadzam się – umiejętność wzięcia samego siebie za jaja odróżnia mężczyzn od tych osobników, którzy jaj nie mają ;-) Co jakiś czas im gorzej, tym lepiej. Co jakiś czas samemu sobie trzeba rzucić rękawicę.

    Tommy, opublikujesz tu swój skrócony plan treningowy czy jakieś jego warianty? Przydałoby mi się coś nowego dla odmiany od dotychczasowych zestawów.

    1. Tommy 7 października 2015 o 13:01

      Ja w zasadzie operuję ciągle 3 planami, które sobie stworzyłem – mieszam trochę w nich obciążeniami, ilościami albo samymi ćwiczeniami (podmieniam na inne, żeby się nie przyzwyczajać) ale „bebechy” i założenia są te same.

      Przysiądę w wolnej chwili i je rozpiszę – może ktoś skorzysta :)

  2. Wojtek 7 października 2015 o 19:59

    Czekamy na zdjęcia siłki ;)

    P.s W tym okresie można kupować drzewka i sadzić :) to jest odpowiedni czas :)

    1. Tommy 8 października 2015 o 07:12

      Dwa posadziłem w poniedziałek ;)
      Te z kwietnia póki co radzą sobie dobrze :v

  3. Dapo 8 października 2015 o 08:04

    Ja ostatnio czkając na pierworodnego, aż skończy zajęcia na basenie wdrapałem się i zlazłem z 825 schodów, przy okazji przemierzając 1,8 km pomiędzy nimi. Tak w ramach zabicia nudy podczas tej godziny oczekiwania. W sumie żaden wyczyn, ale o czegoś trzeba zacząć.

  4. Beddie 8 października 2015 o 12:17

    Kupiłbym sobie V12…

  5. Tommy 8 października 2015 o 12:20

    Ale kupiłbyś sobie jakieś V12…

    Nie bądź miękka faja ;P

    1. Beddie 16 października 2015 o 09:38

      Daj mi rok. Najdalej ;) Albo 5.3 albo 6.0, zależy czy za silnikiem będzie dwoje czy czworo drzwi ;)

      1. Tommy 16 października 2015 o 09:43

        Trzymam za słowo ;)

        1. Beddie 16 października 2015 o 14:09

          Męczy mi to beret od pierwszej przejażdżki V12. Ta absurdalna cisza w środku. Silnik praktycznie nie wydaje dźwięku, nie wibruje, teoretycznie nie czuć, że chodzi. Ale czujesz, że przed Tobą leży kawał złodupnego żelaza. On tam jest, czeka. Skurwiesyn ;)

  6. radosuaf 8 października 2015 o 12:30

    Split jest gejowy. Jak można robić treningi bez przysiadów albo martwego ciągu?

    1. Tommy 8 października 2015 o 12:36

      Raz zrobiłem sobie takie hardkorowe FBW, że po przyiadzie i MC nie miałem już siły robić nic więcej ;)

      Split jest fajny w systemie 4 dniowym (AB-AB–). To takie pół split-pół fbw bo dzielisz ciało tylko na 2 grupy i zarówno na A jak i B katujesz praktycznie wszystko po trochu.

      Dzięki temu robisz każdą partię 2x tygodniu, a na dokładkę dzięki skupieniu się na konkretnych grupach mięśni możesz serio serio odpierdzielać niezłe hardkory ;)

    2. wild_weasel 9 października 2015 o 07:16

      Jak kolano nie wyrabia to nie tylko można, ale nawet trzeba ;-)

      Czekam wciąż na opis!

  7. radosuaf 8 października 2015 o 12:42

    No a po co Ci inne ćwiczenia? Podciąganie jeszcze i wystarczy :). Ewentualnie pompki na poręczach.

    Ale ten split robisz pewnie góra/dół, co oznacza, że masz jeden morderczy trening i jeden dla dziewczyn…

    1. Tommy 8 października 2015 o 12:48

      Przy FBW często miałem tak, że z powodu wyprucia nie byłem w stanie dobić mięśni do oporu (po prostu nie wyrabiały już baterie albo mięśnie potrzebne przy dopierdzieleniu innych mięśni). Przy takim podwójnym splicie daję radę dojść praktycznie do upadku mięśniowego, a sam trening trwa w zasadzie tyle samo.

      Nie rozbijam góra dół tylko łączę mięśnie przeciwstawne (przykładowo w „A” robię uda i triceps, w „B” łydki i biceps). Zasady gry takie jak w FBW – wolne ciężary, maks ćwiczeń w staniu i bez podparć.

  8. radosuaf 8 października 2015 o 12:58

    To jest piękno ćwiczeń wielostawowych :). Ja tam wolę się właśnie zmachać, nawet jeśli nie ma upadku mięśniowego, no ale sądząc po naszych sylwetkacj, Ty masz znacznie lepsze efekty – inna sprawa, że mnie się od dawna już nie chce…

    1. Tommy 8 października 2015 o 13:28

      Ja schodząc z treningu lubię mieć takie przeświadczenie, że dałem z siebie opór (jakoś tak lepiej mi się potem śpi).

      Dla mnie optymalną granicą nie jest właśnie krecha kondycyjna tylko takie zmęczenie mięśni, żebym nie był w stanie zrobić ani jednego kolejnego powtórzenia w ćwiczeniach, które sobie nakreśliłem. Kondycję dojeżdżam biegając po górach albo robiąc jakieś typowo wydolnościowe superserie.

      Co do sylwetki to jest to dla mnie bardziej efekt uboczny niż cel sam w sobie – tutaj jednak też pojawia się przewaga splita, bo daje on możliwość dopierdolenia tych części ciała, które przy FBW są trochę zapomniane.

  9. radosuaf 8 października 2015 o 14:23

    Przy FBW ćwiczysz wszystkie potrzebne partie – jak to kiedyś mawiał koleś od FBW, chcę być duży i żeby ludzie się mnie bali” :). Do tego wystarczą szerokie plecy i odpowiednio zbudowane nogi. Łydek osobiście nie ćwiczyłem od dawna…
    Znasz kogoś, kto umie się podciągnąć 50 razy i ma słabe bicepsy albo tricepsy? A te partie są ćwiczone niejako „w bonusie”.

    1. Tommy 8 października 2015 o 14:53

      Mnie po FBW „brakuje’ jednak paru mięśni, a gdybym dowalił je do FBW, to z prostego programu zrobiłaby mi się jakaś 3 godzinna godzilla ;) Dlatego wolę mieszać sobie tak naprzemiennie planami co jakieś 6-8 tygodni (daje to też dodatkowego kopa do motywacji bo nie morduje się ciągle tego samego).

Pozostaw odpowiedź radosuaf Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *