Zdarzyło się Wam kiedyś kupić sobie rakiety śnieżne tylko po to, żeby chodzić w nich do pobliskiego sklepu po świeże pieczywo i kupony totolotka? A może macie żaglówkę, pomimo, że najbliższy zbiornik wodny znajduje się sto kilometrów dalej, jest to basen Alicji Boratyn, a Wy i tak nie odróżniacie masztu od rufy?

O, albo to – Czy chodzicie czasem do kościoła w stroju płetwonurka na wypadek gdyby bóg zdenerwował na Was za ten fap fap folder z niemiecką kinematografią przyrodniczą i zesłał na ziemię kolejny wielki potop?

Podejrzewam, że nie.

I zaraz wyjaśnię Wam dlaczego właściwie pytam o takie absurdy. Otóż od kilku dni zamiast starym BMW jeżdżę równie starym ale też wysokim, czarnym i co najbardziej charakterystyczne – cholernie brudnym Nissanem Terrano pierwszej generacji z prawie trzylitrowym dieslem pod maską.

I jestem gotów zaryzykować stwierdzenie, że ten Nissan to najwolniej poruszający się obiekt w całej galaktyce (no, może zaraz po gościu w zielonym Tico jadącym przede mną dziś rano).

Wiedziałem, że terenówki z natury nie należą do kategorii samochodów sportowych. A już na pewno nie te, które powstały jeszcze w epoce diesli posiadających moc wyrażaną wyłącznie w wartościach dwucyfrowych albo też w uderzeniach skrzydeł ćmy. Nigdy jednak nie podejrzewałem, że coś o pojemności trzech litrów może przyspieszać równie dynamicznie co Karpaty.

To było ciekawe przeżycie. Przełączyłem napęd na tylną oś, wrzuciłem jedynkę i wbiłem pedał gazu do podłogi – w tym momencie spodziewałem się mocnego uderzenia w plecy, bo w końcu terenówki słyną z niesamowitego momentu obrotowego. Tymczasem w chwili w której wbiłem gaz w podłogę mógłbym spokojnie przytoczyć Wam historię niejakiego generała Stanisława Bułaka-Bałachowicza – twórcy Rosyjskiej Ludowej Armii Ochotniczej. Nie będę jednak tego robił (bo przypadkiem zamknąłem sobie okno wikipedii, więc już nie jestem taki mądry) ale chodzi o to, że doszedłbym gdzieś do wpływu jego osoby na współczesny kształt sytuacji politycznej wschodniej europy i mniej więcej wtedy nastałby moment, w którym wypada wrzucić dwójkę.

Zanim podskakująca na liczniku wskazówka wskazała by 60 kilometrów na godzinę, poznalibyście losy brytyjskiej rodziny królewskiej, a między trójką, a czwórką wiedzielibyście jak rozwijała się znajomość Ridża i Brook (i to z pikantnymi szczegółami).

Nie rozumiem po co ludzie kupują samochody terenowe i używają ich w codziennej jeździe skoro w normalnym życiu dużo wygodniejszy wydaje się nawet rower. Tu już nawet nie chodzi o wysoką pozycję za kierownicą czy bezpieczeństwo jakie dają dwie tony masy i napęd 4×4.

To fanaberie.

To tak jakbyście wszędzie nosili ze sobą spadochron na wypadek gdybyście kiedyś wracając z pracy autobusem, nagle znaleźli się w płonącej, spadającej z nieba awionetce.

Kupcie sobie subaru. Ono przynajmniej dobrze się prowadzi.

Jak najbardziej rozumiem ideę kupna sporej terenówki jeśli macie na placu równie sporych rozmiarów przyczepę, albo też Wasza posesja znajduje się w miejscu, do którego prowadzi coś co miejski zarząd dróg określił żartobliwie mianem „drogi gruntowej utrzymanej”. Czyli przypomina to połączenie wielkiego kanionu i syberyjskiej kopalni odkrywkowej po ataku kosmitów.

Ale po co skazywać się na spalanie rzędu stu litrów na setkę, hałasujące opony i osiągi dżdżownicy jeśli jedynym momentem, w którym opuszcza się asfalt jest moment parkowania na osiedlowym trawniku? Doprawdy nie pojmuję.

Owszem – fajnie było przez ostatnie dni pokonywać progi zwalniające bez zwalniania, a przez dziurawy dojazd do osiedla przelatywać z impetem nacierającego na wroga czołgu. Mogli by tu zamknąć drogę i zrobić wykopy pod kanalizację, a ja bym pewnie nawet tego nie zauważył.

Ale poza tym jednym fragmentem drogi jazda Terrano przypominała po prostu pływanie supertankowcem po zalewie szczecińskim.

Przez cały czas miałem wrażenie, że kierownica służy tu nie tyle do prowadzenia samochodu, co do przekazywania mu swoich niekoniecznie istotnych dla niego sugestii. „Słuchaj stary, może byśmy tak skręcili tu trochę w lewo, co?” Wtedy on chwilę się zastanawiał, a potem i tak robił co chciał. Fotele miały trzymanie boczne na poziomie parkowej ławki, a każda rzecz, która nie była przymocowana do ramy nośnej za pomocą grubych spawów i tony gwoździ piszczała jak trzynastolatki na koncercie grupy Just-5.

Z fajnych rzeczy podobała mi się za to gumowa deska rozdzielcza udająca skórę, posiadająca przetłoczenia udające szwy – wyglądało to tak badziewnie, że aż mnie urzekło. To coś co trafia idealnie w moje poczucie estetyki.

Podobał mi się również sam wygląd tego samochodu. Rysowany za pomocą ekierki i ołówka przez gościa, który najwyraźniej kolorowe apaszki i zielone buty uważał za zwyrodnienie i dewiację. Najbardziej szalonym elementem stylistyki były tu tylne klamki ukryte w słupkach drzwi. A i tak podejrzewam, że projektując je przez cztery dni bił się z myślami czy to nie jest aby zbyt fikuśne rozwiązanie.

Tak – terrano pomimo tych wszystkich ułomności jest świetnym samochodem. Ale tylko i wyłącznie jeśli żyje w naturalnym dla siebie środowisku, a nie mieście pełnym ciasnych parkingów i dwupasmówek.

Wsadźcie koalę do akwarium to zrozumiecie co mam na myśli.

 

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *