Mamy już połowę stycznia więc jak co roku miliony Polaków lada moment chwycą za katalogi biur podróży i zaczną przeglądać oferty setek egzotycznych miejsc pełnych palm, słońca i opalonych kucharzy w białych czapkach, którzy uśmiechając się z ulotek kroją ananasa nożem do steków. Będą porównywać hotele, lokalne atrakcje, ceny i tysiące innych czynników aby wybrać idealne dla siebie wczasy.

A potem pojadą do Egiptu.

Zastanawiałem się ostatnio jakie miejsca chciałbym jeszcze w życiu odwiedzić. Egzotyczne wojaże do Waszych wymarzonych, najbardziej zadziwiających miejsc – musicie przyznać, że gdybyście teraz wrócili do podstawówki i dostali taki temat wypracowania to przez najbliższe kilka godzin rozpływalibyście się jak tabliczka czekolady w leżaku na jednej z plaż Indonezji.

Cmokając i ochając zastanawialibyście się co byłoby fajniejsze – wypełnione lazurowymi barwami Malediwy? Rozbujane w rytmach hula Hawaje? A może przesiąknięta tradycją i kwiatami wiśni Japonia? Albo barwne i pachnące ostrymi przyprawami Indie…

Widzicie – dla większości ludzi takie rozważania byłyby czystą przyjemnością. Odskocznią od szarej,  chodnikowej aury pełnej chłodu, deszczu, śniegu i psich kup wyglądających z zasp niczym brązowe przebiśniegi. Dla mnie – niestety nie. I zaraz wytłumaczę Wam dlaczego.

Od czasu kiedy w telewizji pojawił się kanał Discovery świat stał się zdecydowanie mniejszy. Miejsca, które do tej pory uchodziły za niesamowite i odległe jak rozmyślania o wypłacie pod koniec miesiąca stały się nagle nudne i oklepane.

Kiedy byłem mniejszy z oczami jak świeczki siedziałem przed telewizorem na dywanie i słuchałem hipnotyzującego głosu Krystyny Czubówny, która opowiadała o tym jak jedna małpa wącha tyłek drugiej.

Przypominało to trochę siedzenie przy kominku, w którym strzelały bukowe drwa i wysłuchiwanie bajkowych historii dziadka malującego z fajką w dłoni fantastyczne krainy i odległe lądy pełne niesamowitych przygód. Opowieść dziadka o tym jak w siedemdziesiątym dziewiątym zapuścił się samotnie w dziewicze rejony Sosnowca przypominały opowieści o światach znanych z Władcy Pierścieni czy podróży do Narnii.

A teraz Bear Grylls pokazał nam już chyba każde istniejące zadupie, gość z kamerą nakręcił Arktykę, Mount Everest, a nawet wioskę Czukczów. Robicie „pstryk” pilotem trzymając drugą rękę w paczce z chipsami i po sekundzie, wciąż siedząc na swojej wypierdzianej kanapie bierzecie udział w ekspedycji badającej dno morza. „Fantastyczny, niedostępny dotąd dla człowieka obszar ziemi – dzięki naszym kamerom ludzkość może oglądać go po raz pierwszy”. Innymi słowy wraz ze swoją kanapą jesteście tam, gdzie ciśnienie jest ogromne jak w silniku zachwalanego na allegro bezwypadkowego Passata „po dziadku” i nie wymaga to od was nawet założenia kąpielówek.

Niesamowite.
I przerażające za razem.

To wrażenie potęguje fakt, że niezależnie od tego czy jesteście pobliżu Piramid, w kanionie gdzieś w USA czy w lodowej jaskini na Syberii to wszędzie tam możecie kupić wyprodukowane w Chinach ciupagi z napisem „Mrągowo”.

Świat skurczył się jak spodenki treningowe, w które jeszcze trzy lata temu spadały Wam z tyłka. To trochę demotywujące bo doszedłem do wniosku, że pomimo iż jestem dwudziestoparoletnim chłopakiem, który szczyci się tym, że zamontował do samochodu koła to świat nie stanowi już dla mnie wyzwania. Tybet i wspaniałe świątynie zamieszkiwane przez mnichów, które w dzieciństwie oglądałem w czasopismach podkradanych mamie z nocnego stolika nie wydają się już dla mnie czymś odległym i majestatycznym.

Widziałem je w zeszłym tygodniu w HD.

Podobnie jak delfiny, lodowe jaskinie i gościa, który zbierał złom do furgonetki.

Świat mi się znudził i coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie ma tutaj miejsca dla mnie.

Ale spokojnie – nie oznacza to, że mam zamiar zjeść cztery paczki tabletek na przeczyszczenie, a potem wykąpać się z elektrycznym grzejnikiem. Nie zamierzam również kupić Word of Warcraft, albo zapuścić brody, przytyć czterdziestu kilo, a potem w zielonych getrach i pelerynie zrobionej z szyszek mających stanowić strój elfa biegać po lesie z bandą idiotów myślących, że to przeniesie ich do świata fantasy.

Nie.

Ostatnio jednak coraz częściej spoglądam w niebo. W sumie to nigdy nie chciałem zostać kosmonautą, ale coraz bardziej ciągnie mnie w tę czarną, nieprzeniknioną otchłań pełną latających kawałków złomu. Pamiętam jak kiedyś, gdy byłem mały w moje ręce trafił komiks z Kaczorem Donaldem, który opowiadał o wyprawie do odległych galaktyk na pokładzie statku kosmicznego przypominającego okręt Krzysztofa Kolumba.

Tak cholernie zapadło mi to w pamięć, że nawet dziś mam przed oczami Sknerusa Mc Kwacza stojącego przed drzwiami do swojego skarbca znajdującego się w innej, alternatywnej rzeczywistości – gdzieś w odległej galaktyce.

Ja też tak chcę!

Problem polega na tym, że aby zostać drugim Gagarinem trzeba urodzić się z doskonałymi warunkami fizycznymi, a potem zamiast napierdalać się z kolegami patykami w osiedlowym lasku uczyć się, przestrzegać diety i trenować… A potem biorąc pod uwagę możliwości technologiczne w najlepszym wypadku można liczyć na wyprawę na Marsa – czyli kosmiczny odpowiednik ziemskiej wyprawy do żabki na rogu.

Niedawno NASA szukała ochotników do kosmicznego eksperymentu polegającego na leżeniu w łóżku przez 2 miesiące i graniu na konsoli  – płacili za to siedemnaście tysięcy dolarów. Muszę przyznać, że byłbym gotów na takie poświęcenie (dla dobra nauki oczywiście) ale to i tak w żadnym stopniu nie przybliży mnie do spełnienia moich marzeń o międzygalaktycznych podróżach.

Problem w tym, że przy obecnym tempie postępu zanim zbudujemy Hondę potrafiącą dojechać do najbliższej Drodze Mlecznej galaktyki ziemia zamieni się w coś przypominającego spalonego ziemniaka i wyparuje.

A zatem nawet jeśli dziś zacznę jeść same owoce, przestanę pić piwo i zacznę ćwiczyć, a do tego spełnią się przewidywania gościa, który uważa, że za parę lat będziemy wymieniać sobie serca i nogi na nowe w przydrożnych serwisach (to też widziałem na Discovery!) to i tak nie doczekam chwili kiedy w nawigację będę mógł wpisać sobie „Melmac”.

Musicie przyznać, że to dołujące prawda?

Na szczęście mój nieco nieudolny umysł, w przeciwieństwie do technologii nie jest ograniczony i może podróżować zdecydowanie dalej niż prom Discovery. A zatem mogę marzyć, rozmyślać i tworzyć.

Daleko poza granicami wszechświata…

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *