Mam znajomego, który niedawno sprawił sobie nowe meble.

Wiem, że to wprost nieprawdopodobne i szokujące ale postarajcie się nie tracić jeszcze przytomności.

I zanim zaczniecie podejrzewać, że redagowanie prentkiego przejął naczelny Super Expressu, pozwólcie, że wyjaśnię Wam dlaczego właściwie o tym wspominam.

Otóż mieliśmy kiedyś w domu taką starą meblościankę uginającą się pod ciężarem różnego rodzaju wazoników, kryształów, filiżanek i tych badziewnych drzewek szczęścia z kawałkami soli zamiast liści przywożonymi przez dziadków z każdego kolejnego sanatorium, do którego jeździli żeby pić wódkę i tańczyć. Co ciekawe taką samą meblościankę miała też połowa naszych sąsiadów i odnoszę wrażenie, że w tamtych czasach była to jedyna rzecz (poza ogórkami), którą dało się zwyczajnie kupić za pieniądze.

Całą resztę trzeba było ukraść, albo jak określał to mój świętej pamięci tato „skombinować”.

Ów znajomy również posiadał taką meblościankę, jednak od czasu kiedy sklepy meblowe zaczęły wrzucać do jego skrzynki na listy czternaście kilo ulotek dziennie, okazało się, że wcale nie jest ona niezastąpiona. Dlatego też postanowił rozstać się z nią i sprawić sobie w końcu nowe meble, na których mógłby poustawiać sobie puste puszki po piwie i swoją kolekcję zabawek z kinder niespodzianek. Zabrał więc swoją prestiżową kartę kredytową Tesco i ruszył w kierunku salonu meblowego by kupić nowe witryny, kanapy, stolik pod telewizor i co tam jeszcze zmieściło się w ramach jego zdolności kredytowej.

I wiecie co?

Teraz jego salon wygląda jak scenografia do serialu „Miodowe lata”.

Po pierwsze, meble wykonane są z pudełek po pizzy oklejonych dla niepoznaki fornirem imitującym jakiś marsjański gatunek drewna o radioaktywnym czerwonym kolorze.

Ta tektura jest tak cienka, że jeśli zechcecie postawić coś na stoliku to dla bezpieczeństwa powinniście najpierw podeprzeć go pufą. Pufą, która jest nawiasem mówiąc najbardziej bezpłciowym i wyjałowionym z emocji przedmiotem jaki w życiu widziałem.

Ma kolor kupy i obito ją materiałem tak syntetycznym, że opakowanie domestosa wygląda przy niej jak erotyczny sen hipisa.

Kupiłbym sobie taką tylko po to, żebym mógł pokazywać ją mojemu psu gdy ten zeżre moje kluczyki do Forda.

Od razu puściłby pawia.

Jednak tak naprawdę to ani kolor „Mendelejew Dream” ani też grubość na poziomie pergaminu są największą wadą tych mebli. Wiecie co nią jest? Powiem Wam – największą wadą jest to, że absolutnie wszystkie meble, które znajdują się w salonie mojego kolegi pochodzą z jednego zestawu. Wszystko – począwszy od pufy, a skończywszy na okropnej szafce pod telewizor wyglądającej jak tania pilarka stołowa pochodzi z jednej serii mebli nazwanej (bóg jeden wie dlaczego) imieniem Karol.

Gdybym był Karolem, zdrowo bym się wkurwił.

Bo widzicie, nie chodzi o to, że te meble są tanie. Sam kupuję tanie meble bo a) nie szkoda mi ich wówczas normalnie używać – bez obaw o zarysowanie blatu czy drzwiczek i b) bo na drogie mnie zwyczajnie nie stać. A nawet gdyby było mnie stać to i tak jest cała masa rzeczy, które są dla mnie bardziej atrakcyjne od kanapy. Problem polega na tym, że w mojej ocenie nie ma nic gorszego niż dawanie się wepchnąć w jakąś prawidłowość. Ja wiem, że nie jestem specjalnie oryginalny, a zdaniem mojego operatora komórkowego jestem tak przewidywalny i szablonowy, że przypisał mnie do jakiejś tam grupy docelowej ale mimo wszystko bardzo cenię sobie szeroko rozumiane zróżnicowanie.

Wyobraźcie sobie ten pokój. Wyobraźcie sobie ten sam kolor, kształt wykończeń i mdły jak woda w muszli klozetowej kolor tapicerki. Wyobraźcie sobie dobrane do zestawu zasłony, dywan, ściany i lampy.

Ten pokój wygląda równie ciekawie co wnętrze szuflady w urzędzie skarbowym.

Tymczasem pomyślcie jak zmieniłby się gdybyście jeden z tych fatalistycznych mebli zmienili na ogromny miękki fotel w biało niebieskie pasy. Stolik kawowy zastąpiłaby hybryda silnika z Maserati i szkła, a szafa zamiast okropnych żłobień i koloru uranu byłaby gładka i dajmy na to, pastelowo zielona. Beżowy kolor i geometryczne romby na dywanie zastąpiłaby wymowna zebra, a kanapa była by wielka, sztruksowa i dosłownie zasypana kolorowymi poduszkami.

Taki pokój stałby się zdecydowanie bardziej kreatywny. Pobudzałby do myślenia i sprawiał, że człowiek nie czułby się w nim jak w egzystencjalnym prosektorium.

A jeśli nie bawią Was takie kolorowe dziwactwa, to nic nie stoi na przeszkodzie, by kanapa była wiktoriańska, albo dajmy na to – w stylu Indyjskim.

I gdyby się chwilę zastanowić to można dojść do wniosku, że podobny problem dotyczy samochodów. Po pierwsze – coraz więcej osób decyduje się na coś, co można określić mianem „skorzystania z gotowego systemu”. Tym samym samochód przestaje być postrzegany jako dzieło sztuki użytkowej (czy też desingu, a nawet sztuki przez duże „s” – zależnie od tego o jakim modelu rozmawiamy), a zaczyna przypominać dokupiony do kompletu z lodówką i zmywarką opiekacz do kanapek.

Ludzie nie wiedzieć czemu próbują robić wszystko modułowo.

Ogrodzenie ma pasować do garażu. Garaż do domu. Podobnie jak podjazd. I samochód. Kanapa ma pasować do foteli, fotele do kredensu, kredens do ścian, a ściany do zasłon i dywanu. U mojego kolegi nawet pies jest kurwa beżowy.

Dlaczego do cholery nie mielibyśmy jednak zmieniać zdania?

Albo uznać, że kanapa w hinduskim stylu świetnie pasuje do bauhausu?

To, że ktoś nosi brązowe spodnie i mokasyny, a sypialnię pomalował na beżowo nie oznacza, że od razu musi kupić sobie Volvo. I nie ma prawa wstawić do salonu mechanicznego byka do rodeo.

Albo zjeżdżalni.

To naprawdę głupie narzucać sobie pewne ograniczenia „bo tak to się zwykle robi, a poza tym mam już takie to i tamto i to do siebie pasuje”. Dlatego na przykład mój Escort przypomina połączenie wyścigówki, starej rajdówki, wieśniackiego tuningowozu, bryki Eltona Johna i namiastki kategorii cultstyle. To motoryzacyjny misz-masz i bóg jeden raczy wiedzieć co jeszcze mu zafunduję.

Każdego dnia mam 4 zupełnie nowe wizje.

Tak samo Iza – spójrzcie na ten jej poukładany światopogląd, inteligencję, rozsądek i śliczne oczy. A teraz pomyślcie o mnie i zastanówcie się jakim cudem jeszcze mnie nie zamordowała? Jakim cudem w ogóle zadaje się z takim bucem i prostakiem jak ja?

Jakim cudem nie poszła siedzieć za zabójstwo w afekcie po tym jak wpadłem na pomysł, żeby na biurku w sypialni naprawiać głowicę do Forda?

I jakim cudem pomimo, że jesteśmy tak skrajnie niedopasowani, tak dobrze nam razem?

4 Komentarze

  1. maxx304 20 lipca 2013 o 16:46

    Pewnie dlatego Iza Cię nie zamordowała, bo wprowadzasz do jej życia nieco pozytywnego i ze wszech miar pożądanago szaleństwa. No i podobno przeciwieństwa się przyciągają… :)

  2. rebel 20 lipca 2013 o 21:58

    Tommy, wczoraj po paru piwkach miałem z moim kumplem z klubu dyskusję, która nieźle pasuje do ducha tego tekstu. Doszliśmy do wniosku, że ludzie są z natury leniwi, również intelektualnie. Zwłaszcza faceci. Natomiast kobiety znowu są idealnym celem dla markteterów, bo nie trzeba ich zbytnio przekonywać do dokonania zakupu – wystarczy tylko ofertę podlać smacznym marketingowo-emocjonalnym sosem. W przypadku kupowania 'w zestawie' odpowiedź byłaby taka: Facet najchętniej nic by nie zmieniał, ale skoro już musi, to najwyczajniej wybierze rozwiązanie sytemowe głównie z lenistwa. O ile rzecz jasna nie ma bardzo ambitnej 'lepszej połowy',  która za wszystkie skarby świata musi się pokazać przed koleżankami, jak to świetnie im się powodzi. Kobiecie łatwiej coś sprzedać działając na emocjach i korzystając z faktu, że z natury rzeczy nie ma (statystycznie) hamulca finansowego, jak już jej się coś spodoba. Ta druga cecha powoduje, że zdolny sprzedawca upchnie oprócz sofy jeszcze stolik kawowy i dwa fotele. Na fali zbudowanych emocji łatwiej mu będzie wcisnąć coś zestawu, bo to bezpieczne rozwiązanie. Przysłuchujący się temu facet jest leniem, więc on też łatwiej się zgodzi na rozwiązanie 'z zestawu', bo 'pasuje'. Próba sprzednia czegoś nieco z innej bajki to narażenie się na porażkę, bo zbudowane emocje i dobry klimat mogą pęknąc jak bańka i w najlepszym przypadku uda sięopchnąć samą sofę…

    W kwestii samochodów. Ja mam hopla na punkcie jakieś stylizacji wymyślonej jakieś 50 lat temu w Anaheim, CA. Ta stylizacja przez dekady się zmieniała, ale dalej uważana jest za najbardziej 'skodyfikowaną'. Staram się – zmierzam do sytuacji, gdy garb będzie w całości spójnie ogarnięty stylistycznie w obrębie tej szeroko pojętej stylizacji. Może być mix elementów z róznych dekad, ale dla obserwatora z zewnątrz obraz całości dalej pozostanie spójny. Dla mnie ta spójność jest kluczem. Co nie zmienia faktu, że uwielbiam całe tło tej stylizacji – zwłaszcza w klimatach hot-rod and custom, bo to były rzeczy, które wtedy współistniały. 

    Nie wiem, czy Ci rozjaśniłem, czy zagmatwałem… Ale miałem flow na pisanie :)

     

  3. Ven_ 21 lipca 2013 o 12:24

    Urzekł mnie twój opis zestawu meblowego "karol" (nie mam pojęcia jak wygląda, ale sam opis materiałów z jakich jest wykonany już mnie zachęcił) ;)

    Niestety prawdą jest to co mówisz. Polacy w przewżającej mierze uważają się za samowystarczalnych i nie potrzebują nikogo do pomocy (tak, ja też. sam sobie buduję remontuję i urządzam). Jedyne co odróżnia mnie od przeważającej liczby 'złotych rączek' to świadomość, że pojęcia design, wystrój, dobór barw i temu podobne tyle wnoszą do mojego pojmowania świata co opera śpiewana w języku mandaryńskim. Miałem raz przyjemność współpracować z dekoratorką wnętrz. Pomijając jej nieco niestabilny emocjonalnie charakter, to nigdy nie miałem takiego komfortu przy robocie. po pierwsze nie odpowiadałem za wygląd tylko jak coś się nie podobało właścicielowi to się go odsyłało do owej kobitki na negocjacje, po drugie, (pomimo wielu życzliwych słów jakie padały pod jej adresem) po wykonaniu całkowicie w mojej ocenie bezsensownych poszczególnych prac, efekt końcowy okazał się nadzwyczaj ciekawy. wszystko to, co w fazie dłubaniny było męczącym bezsensem, "bo wygląda jak kupa", po pomalowaniu oklejeniu podświetleniu itd nabierało bardzo ciekawego wyglądu.
    Dzięki temu doświadczeniu wiem, że mój "talent dizajnerski" nieubłaganie zdąża do minus nieskończoności.
    niestety wiele osób nie jest świadome tego faktu i tworząc wystrój wnętrza łapią co im się "wydaje" że pasuje. potem jest efekt o jakim piszesz.
    Obecnie urządzam własne M. Z przykrością stwierdzam że nie stać mnie na dekoratorkę, ale wertuje kilogramy czasopism i przyglądam się zestawiniom kolorystycznym, materiałom, czytam różne sugestie itd i najzwyczajniej w świecie zrzynam pomysły projektantów. 

    Jaki to wszystko ma cel? tylko jeden: ma mi się podobać. dlaczego więc nie ufam tylko swojej ocenie? bo poprostu "nie widzę" tego. nie widzę co mi się będzie podobało bardziej niż połączenie białego z białym i nie potrafię powiedzieć czy ten wazon w żółte kropki wniesie ożywczy akcent i jedynie spotęguje moje odczucie "podobania się", czy może wprowadzi tylko drzażniący oko punkt pomieszczenia.
     

  4. sal 12 sierpnia 2013 o 07:55

    Iza nie istnieje!

Pozostaw odpowiedź Ven_ Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *