To trochę głupie ale dziś rano doszedłem do wniosku, że decydowanie powinienem sprawić sobie jakieś stare, przesiąknięte stylem narzędzia. Klucze, młotek, a może nawet jakiś wiekowy podnośnik ślimakowy. To naprawdę świetna sprawa bo nic tak nie odmienia atmosfery panującej w przydomowym garażu jak możliwość pracy w otoczeniu żywej historii.

Nie wiedzieć czemu, ale wiekowe przedmioty mają w sobie taką zaklętą aurę – energię dodającą wszystkiemu wokół powagi i charakteru.

A teraz już do rzeczy.

Na każdym kroku historią staje się coś, co wciąż uważamy za żywe. Wakacyjne wypady z przyjaciółmi, do których wracamy w anegdotach na każdej imprezie, głupie numery, które wycinaliśmy w szkole nauczycielom, stary rower wciśnięty gdzieś w kąt na zagraconym meblami strychu… Walkman, bez którego kiedyś nie mogliśmy się obyć, pluszak, bez którego baliśmy się zasnąć czy piosenka, której chcieliśmy słuchać na okrągło do końca świata, a nawet jeden dzień dłużej.

To nieco dziwne gdy uświadomicie sobie jak wiele rzeczy odeszło już w niepamięć, a Wy nawet się nie spostrzegliście.

Niedawno na przykład przypomniałem sobie przypadkiem o tym, jak kiedyś – mając jakieś dziesięć lat wpadłem na pomysł, żeby malować na starych deskach obrazy. Wygrzebywałem w garażu jakieś ścinki starych płyt lub wyheblowane deseczki, a potem zabierałem je do swojego pokoju i w ciszy malowałem na nich za pomocą farb plakatowych obrazy wyszukane w podkradanych mamie starych magazynach i albumach.

Widoki, kwiaty, stare budynki, samochody…

Co jednak najciekawsze – nie mam pojęcia dlaczego właściwie pewnego dnia przestałem to robić.

Serio nie wiem. Pamiętam tylko, że na serio strasznie mnie to pochłaniało – chyba przede wszystkim dlatego, bo nie robiłem tego po to, żeby pochwalić się mamie czy tacie, ani też by mieć takie obrazy w swoim posiadaniu. Większość z nich od razu po ukończeniu chowałem pod łóżko i już nigdy więcej do nich nie wracałem.

Chodziło po prostu o to, że bardzo lubiłem je malować.

Dziś jest wiele rzeczy, którym poświęcam się z podobnym zaangażowaniem i czasami zastanawiam się czy będę robił je też za 10-15 lat, czy może zapomnę o nich tak samo jak zapomniałem o tym moim byciu niedorobionym Picassem bez specjalnego talentu.

Czy mając już te 40 lat nadal będę miał siły i chęci by usiąść wieczorem przy garażowym stole i w ciepłym świetle starej, warsztatowej lampy budować coś, co będzie stało później na moim podjeździe? Czy nadal będę wystarczająco zmotywowany by w czasie gdy wszyscy będą oglądać telewizję, popijać wino albo bawić się na imprezie, ja będę w samotności walczył z bólem i zmęczeniem na zlokalizowanej na poddaszu siłowni?

Czy nadal wracając z pracy będę porywał leżące w kącie adidasy i biegł w góry, by pościgać się trochę z wiatrem i własnymi myślami?

Zmieniam się – i nic na to nie poradzę. Widzę to doskonale choćby czytając moje starsze wpisy na prentkim. Siedzę wtedy przed monitorem z kubkiem gorącej herbaty i zastanawiam się jakim cudem mogłem być wtedy tak ślepy i pełen życiowej naiwności. Dlatego też od jakiegoś czasu układam sobie w głowie taki chytry plan mający powstrzymać mnie od zarzucania pewnych postanowień i nawyków, które dziś uważam za szczególnie cenne. I, które jak mi się zdaje okażą się jeszcze bardziej wartościowe za te dziesięć, dwadzieścia lat.

Przede wszystkim staram się odchodzić od kupowania wszelkiego rodzaju tandety – nawet jeśli tandeta ma tu jakieś istotne uzasadnienie ekonomiczne. Przykładowo – kiedy potrzebuję jakiegoś prostego narzędzia, którego najprawdopodobniej nie użyję ponownie przez najbliższe kilka lat to i tak staram się dołożyć te parę złotych i kupić coś wykonanego naprawdę solidnie.

Przede wszystkim dlatego, bo mam świadomość, że wówczas to narzędzie będzie leżało w mojej szufladzie także wtedy, gdy będę miał już siwe włosy i organizer na kolorowe na tabletki leżący na kuchennym stole.

Tym samym również moje dzieci czy wnuki będą mogły z niego skorzystać, podobnie jak ja korzystam dziś ze starych narzędzi, które zostały mi po moim tacie.

A nawet jeśli samo narzędzie będzie już wtedy bezużyteczne, bo zginie dedykowana dla niego technologia to przynajmniej będzie wyglądało ono genialnie na starej, drewnianej półce w mojej pracowni.

Druga ważna sprawa – wydaje mi się, że naprawdę warto jeszcze przed tą magiczną trzydziestką kupić sobie jakiś porządny, ponadczasowy w formie garnitur. Taki, który będzie wyglądał dobrze również za dwadzieścia czy trzydzieści lat. Najlepiej szyty na miarę, z cholernie dobrego jakościowo materiału. Czarny. Prosty. Bez żadnych chwilowych trendów i ekstrawagancji.

Ważne, żeby był naprawdę cholernie drogi – jednak drogi nie za sprawą wszytej w podszewkę metki, a jedynie z powodu swojej doskonałej jakości, która zapewni mu trwałość w naprawdę długim okresie czasu. Po części chodzi o to, żebym za jego sprawą, przy pewnych okazjach wyglądał jak na prawdziwego mężczyznę przystało. Żadnych tanich materiałów, za długich nogawek i źle zapiętych guzików.

Najważniejsze jednak, żebym robił wszystko co w mojej mocy żebym mógł założyć go na każdą kolejną rocznicę, czy ważną rodzinną ceremonię.

A gdybym z powodu rosnącego brzucha, albo sflaczałych barków pewnego dnia nie dał rady, to żeby świadomość tego jak cholernie był drogi, (i ile kompletów felg mógłbym za niego kupić) zmotywowała mnie do tego, żebym coś z tym faktem zrobił.

Doszedłem też do wniosku, że powinienem wywoływać więcej zdjęć. Moja mama wciąż ma taką drewnianą skrzynkę pełną zdjęć z moim nieżyjącym już tatą, babcią czy dziadkiem. W erze cyfrówek o zdjęcia jest o wiele łatwiej ale chyba każdy z Was ma setki folderów z fotkami, do których nie zaglądaliście od dobrych kilku lat.

I wierzcie mi lub nie ale to się nie zmieni, aż w końcu szlag trafi Wasz dysk twardy i na tym się skończy.

Dlatego warto zrobić własny analogowy album, po który można sięgnąć chociażby w świąteczne popołudnie i w domowym zaciszu go sobie pomacać.

Powoli uczę się też, że nie warto kochać rzeczy i przedmiotów, bo te nigdy Wam tej miłości nie odwzajemnią. Każde drewno pochłonie czas, każdy metal pokryje rdza – warto poświęcać się swojej pasji ale pasja powinna wypływać z procesu tworzenia, a nie faktu stworzenia. Dlatego nie warto przywiązywać się zbytnio do przedmiotów. Warto o nie dbać – czerpać radość i satysfakcję z ich formy i stylu jednak przesadne skupianie się na samym fakcie ich posiadania nigdy nie przyniesie Wam niczego dobrego.

Ograniczy tylko horyzonty i odbierze możliwości, które mielibyśmy gdybyśmy się tak nimi nie uwiązali.

Wiem też, że jedyną osobą na świecie, do której powinienem się porównywać jestem ja sam. Wczoraj. Albo jakiś rok temu. Bo ja z wtedy to jedyny gość, który może powiedzieć mi czy stałem się dziś lepszym czy może gorszym człowiekiem. Powinienem też więcej czytać, bo prędzej czy później bystry, bogaty w treści umysł będzie jednym z niewielu atutów, które pozostawi mi życie.

I muszę w końcu nauczyć się grać na pianinie.

Zawsze chciałem nauczyć się grać na pianinie i w sumie nie wiem dlaczego nic jeszcze z tym nie zrobiłem…

35 Komentarzy

  1. MSK 19 stycznia 2015 o 18:26

    Dobrze, że piszesz takie rzeczy, bo faktycznie nasze spojrzenie na siebie i nasze życie bardzo się zmienia. Najczęściej jest tak, że widzimy braki wywołane tym, czego nie zrobiliśmy dawniej. Lepiej późno, niż wcale, ale straconego czasu się nie odzyska.

    A taki tekst pozwala chociaż przez chwilę przestawić umysł na takie myślenie. I może komuś to oszczędzi roku, albo pięciu ślepej życiowej wędrówki.

    1. Tommy 20 stycznia 2015 o 07:33

      Ja od jakiegoś czasu staram się właśnie wracać do rzeczy, które kiedyś sprawiały mi sporo radości ale z jakiegoś powodu pewnego dnia przestałem je robić.

      Dokopuję się do starych książek, zabawek, pędzli i modeli z kartonu – ogólnie przedmiotów, z którymi kojarzy mi się dzieciństwo, i które kiedyś pragnąłem rozwijać.

      Sprawdzam co we mnie z tamtego okresu zostało ;}

      1. Beddie 23 stycznia 2015 o 10:56

        Ostatnio mój siostrzeniec wynalazł starą torbę z lego, w której jest miks klocków od lat 80 do lat 00, z naciskiem na te stare, prawdziwe (w tym dużo prawdziwych technicsów! :D ). Miałem się już zbierać do Krakowa, ale przyuważyłem co młody robi. To był błąd, jakiś czas później (tak mniej więcej rama, przekładnia kierownicza, zawieszenie przód niezależne i tylne ze sztywnym mostem i dyfrem, całość postawiona na baloniastych kołach z tyłu i cienkich z przodu) przypomniałem sobie, że byłem umówiony. Fuck, fuck, fuck, co teraz? Zadzwoniłem, że przepraszam, miałem problem z autem (idealna wymówka, wszyscy wiedzą, że jeżdżę starociami, więc łykają tą ściemę. No może poza tymi, którzy wiedzą, że zawsze mam jakieś auto, któe po prostu jeździ), dobudowałem podłogę, borty do budy i drzwi, potem spokojnie zebrałem się do Krk. Najfajniejszy wieczór od dawna :D

        1. Tommy 23 stycznia 2015 o 10:58

          Od dłuższego czasu rozglądam się za starym techniksem!

  2. Kubutek 19 stycznia 2015 o 18:49

    Nie bój…jestem maniakiem moto jak ty.Właśnie „dobiegam” do 40-tki i myślę,że nie tyle przestaniesz się tym interesować,co jeszcze więcej czasu zaczniesz na to poświęcać (o ile zakrzywi się czasoprzestrzeń,bo tobie to chyba doby brakuje:))

    P/S mam taki garnitur,który mojemu ojcu chrzestnemu szyto na zamówienie,bodajże w Singapurze jakieś 15-20 lat temu.Obecnie……go noszę:))Poważnie.

    1. Tommy 20 stycznia 2015 o 07:37

      Zaginanie czasoprzestrzeni wychodzi mi nie najgorzej więc mam nadzieję, że jakoś dam radę ;D

      P.S. Odnośnie garnituru – teraz rób wszystko, żebyś wbił się też w niego również na pięćdziesiątkę. I na sześćdziesiątkę być może też ;D

  3. beatles 19 stycznia 2015 o 18:55

    „Powoli uczę się też, że nie warto kochać rzeczy i przedmiotów, bo te nigdy Wam tej miłości nie odwzajemnią. Każde drewno pochłonie czas, każdy metal pokryje rdza – warto poświęcać się swojej pasji ale pasja powinna wypływać z procesu tworzenia, a nie faktu stworzenia.”

    Masz świetne spojrzenie na ten temat.

    Dziś inaczej na to patrzę, ale kiedyś miałem problem ze świadomością, że coś jest w trakcie tworzenia, nie jest skończone i nie jest idealne i co za tym idzie, nie cieszy mnie tak jak powinno – i tak po namyśle dochodzę do wniosku, że jednak coś mi z tego zostało – po ostatnim odkryciu problemów z rdzawymi miejscami schowanymi głęboko, gdzie światło nie dochodzi, mam z tym wewnętrzny problem i muszę to zrobić do wiosny choćby nie wiem co, bo nie chcę wyjeżdzać jeśli wiem, że TO tam jest.

    „Wiem też, że jedyną osobą na świecie, do której powinienem się porównywać jestem ja sam. Wczoraj. Albo jakiś rok temu. Bo ja z wtedy to jedyny gość, który może powiedzieć mi czy stałem się dziś lepszym czy może gorszym człowiekiem.”

    …i jedyny możliwy punkt odniesienia do wyciągnięcia wniosków ze zmian bądź ich braku.

    Porównywanie siebie z dziś do siebie z „kiedyś” to świetny motywator, niezależnie od wyniku porównania.

    1. Tommy 20 stycznia 2015 o 07:39

      Z tą rdzą mam ten sam problem. Kiedyś przez tydzień miałem kaca moralnego bo przykręciłem rozrusznik śrubą z lekko zardzewiałym łbem…

      Dziś nadal skupiam się na takich detalach ale doszedłem do tego, że kojąco działa na mnie bardziej świadomość dobrze wykonanej roboty niż sam jej efekt.

      Po prostu bardzo lubię, kiedy coś jest zrobione dobrze – od początku do końca.

  4. Mieszko 19 stycznia 2015 o 19:45

    Co do wywoływania zdjęć, polecam fotoksiążki ;). Mój ojciec naparza ich dziesiątki, na początku myslałem, że to dziwne… ale jak o tym pomyślałem doszedłem do takiego samego wniosku co Tommy, te zdjęcia potem zginą, z jakiegokolwiek powodu, a z taką książką można temu zapobiec :)

    1. Tommy 20 stycznia 2015 o 07:41

      Myślałem o fotoksiążkach ale jednak jakoś bardziej pasują mi tradycyjne czarne albumy z mocowanymi na przylepce zdjęciami w różnych formatach.

      W sumie nie wiem czemu – po prostu są jakieś takie bardziej „złożone”. Bardziej szczegółowe, precyzyjne… Nie wiem jak to ująć słowami ;}

  5. Pastor 20 stycznia 2015 o 00:13

    Co do zdjęć ciężko mi się nie zgodzić, szczególnie, że nie tak dawno szlag trafił mój dysk … Natomiast osobiście doceniam zdjęcia nie tylko wywołane, ale i zrobione analogowym aparatem. Nie możesz podejrzeć jak wyszło, uważasz co fotografujesz bo masz tyko 36 unikalnych szans, a potem pewna doza niecierpliwości przed wywołaniem i zachwyt lub rozczarowanie zdjęciem, które zrobiłeś zaraz po zamontowaniu kliszy.

    1. Tommy 20 stycznia 2015 o 07:43

      To też miało swój urok, ale wyobraź sobie jak robię analogowym aparatem fotki odbudowy Arancii : D

      Z powodu niedoświetlonych albo rozmytych zdjęć stałbym się największym odbiorcą filmów do aparatu w całej Europie środkowo-wschodniej ; D

  6. radosuaf 20 stycznia 2015 o 09:58

    Ta historia z dechami wiele wyjaśnia. Ależ wiwisekcja ;).

  7. Garnier 20 stycznia 2015 o 10:57

    Ty no, pianino to tez moja marzenie. To poniekąd przez dr. House’a muszę przyznać, ale chciałbym sobie wieczorem czasem usiąść i zwyczajnie zagrać jakiś fajny jazz.

    1. radosuaf 20 stycznia 2015 o 11:00

      Na gitarze się uczcie – łatwiej ze sobą zabrać w plener ;).

      1. Garnier 20 stycznia 2015 o 11:11

        Grałem, zaprzestałem kilka lat temu acz czasem nachodzi mnie znowu ochota na powrót. Ale wiesz, pianino ma w sobie jakąś taką nieopisaną klasę ;)

        1. Tommy 20 stycznia 2015 o 11:33

          Ja na początek sprawiłem sobie pianino cyfrowe (przypomina trochę keyboard z tym, że jest smuklejsze, a do tego ma normalną pełnowymiarową klawiaturę ważoną – szybkość uderzenia ma wpływ na brzmienie, no i stawia opory jak normalne pianino).

          Poza tym można wpiąć się w nie słuchawkami (więc można grać nawet nocą nikomu nie przeszkadzając) lub laptopem i nagrać sobie te swoje pobrzdękiwania.

          Fajna sprawa ;}

  8. Robert 20 stycznia 2015 o 12:09

    Do czasów mózgu jako jedynego atutu jeszcze Ci brakuje ;) Co do stylowych narzędzi to jest to dobry pomysł. Sam się nad tym zastanawiałem, ale zawsze znajda się inne wydatki ważniejsze niż stylistyka. W domu też miło jeśli jest na czym zawiesić oko. Chociaż w garażu spędzam więcej czasu ;)

  9. radosuaf 20 stycznia 2015 o 20:40

    Ponieważ mam jakoś większe przekonanie do Ciebie, niż do internetowych mądrali, kilka pytanek, bo muszę wymienić amory z tyłu w Peżo:
    a/ Bilstein B4, Kayaba czy Sachs?
    b/ wystarczy wymienić same amory, czy też odboje i osłony?
    c/ czy po całej imprezie trzeba ustawiać zbieżność? (z tyłu jest belka skrętna)

    1. Tommy 21 stycznia 2015 o 07:33

      Ponieważ nie jestem internetowym, ani nawet życiowym mądralą to powiem Ci po prostu jakie miałem doświadczenia, a wnioski wyciągniesz sobie sam ;}

      a) W Ibizie mam na tyle jakiś wyższy model Kayaba i zauważyłem, że po dwóch latach prawy amortyzator zaczyna się pocić (podejrzewam, że to dlatego bo częściej niż lewy spotyka się z zapadniętymi studzienkami i dziurami przy prawej krawędzi drogi). Trudno mi powiedzieć czy to przez to, że Iza nie uważa na dziury, czy może to wada fabryczna ale wydaje mi się, że 2 lata to jednak trochę za krótki przebieg w miejskim, miękkim, eksploatowanym spokojnie wozidełku.

      B4 miałem dwa razy w E36 i (i na przodzie i na tyle) i złego słowa powiedzieć nie mogę – w fioletowej przejeździły do dnia sprzedaży i z tego co mi wiadomo jeżdżą do dziś (łącznie będzie to już z 5 lat), W Bordowej miałem je na początku zanim przeszedłem na tjuningowe wynalazki (i nadal leżą w piwnicy na regale gdybym kiedyś zapragnął wrócić do świata komfortu i sielanki).

      O Sachsie nie mogę Ci powiedzieć niczego mądrego ponad to, że na szafce w garażu mam ich naklejkę.

      b) Odboje i osłony wypada po prostu obejrzeć. Jeśli osłony nie są popękane i nie spadają z odbojów to nie ma sensu wymieniać (tym bardziej, że nie wiedzieć czemu za kawałek plastiku każą płacić sobie kilkadziesiąt złotych). Odboje z kolei dobrze pomacaj bo ze starości lubią się utleniać i kruszyć – jeśli są miękkie i nie pouszkadzane to również zostaw. Będą spełniać swoją rolę.

      c) Amortyzator nie jest punktem mocowania belki więc jego wymiana nie ma wpływu na zbieżność.

      1. radosuaf 21 stycznia 2015 o 08:26

        No 2 lata to trochę mało, zważywszy, że moje obecne, na pierwszy montaż, mają za sobą 140 tys. km i 11 lat pracy :).
        Może w takim razie zadzwonię do ASO, bo co 2 – 5 lat to mi się nie uśmiecha wymieniać…
        Dzięki za odpowiedzi, trochę w kropce jestem z tymi odbojami i osłonami, bo samochód jeździ codziennie i nie chciałbym być w sytuacji, że zdejmiemy koła, a tu się okaże, że trzeba biegać za częściami, może jednak po 11 latach wypadałoby je zawczasu kupić i wymienić…

        1. Tommy 21 stycznia 2015 o 08:44

          W takiej sytuacji jak u Ciebie to zawsze bezpieczniej wymienić

        2. Sobieski 21 stycznia 2015 o 09:55

          Bardzo prawdopodobne jest to że Sachs robił fabryczne amortyzatory tyle że dawał inną etykietę(tak jest z wieloma częściami aut).
          Osłony i odboje warto wymienić, ich koszt jest może nie najmniejszy ale znacznie mniejszy niż ponowna wizyta w warsztacie za jakiś czas gdy się rozpadną.
          To tak jak z rozrządem nie wymieniasz tylko paska bo jest zużyty ale wszystkie rolki i pompę nie ważne jak dobre ci się wydają.

          1. radosuaf 21 stycznia 2015 o 09:56

            Sachs chwali się na stronie, że produkują na rynek OEM, ale dla kogo, to już się nie przyznają…

            1. Tommy 21 stycznia 2015 o 09:59

              Z dawnych lat, kiedy jeszcze podpatrywałem jak samochody naprawiał mój tata pamiętam, że Sachs zawsze był synonimem jakości (tata zamontował kiedyś komplet do naszego Mercedesa W123 i wytrzymały w nim z 10 lat albo i dłużej, bo dalsze losy samochodu są mi nieznane).

              Ile jednak z tej jakości jest dziś wciąż żywe, a ile to tylko zwykłe PR-owe wystawianie trupa do okna – tego już niestety nie jestem w stanie stwierdzić.

              1. radosuaf 21 stycznia 2015 o 10:30

                No właśnie, cena jest z grubsza ta sama (~150 zł/sztuka), a B6 to już trochę za wysoka półka (~450 zł), więc w gruncie rzeczy mogę kupić obojętnie jaką firmę, nie chciałbym się tylko nadziać na jakąś tandetę.
                W ASO 760 zł komplet (czyli amortyzator, osłona, odbój na obie strony), Sachs wychodzi 320, Kayaba 360 zł, Bilstein 290 zł – do tego trzeba doliczyć odboje i osłony (po ok. 60 zł komplet na oś) i wysyłkę (40 zł).
                Opłaca się dołożyć w ASO, czy brać coś z tego?
                No i jeszcze poduszki amortyzatorów – też wymieniać?

                1. Tommy 21 stycznia 2015 o 10:34

                  Poduszki bym wymienił bo one jednak mocno pracują i po tym czasie na pewno dostały już w dupę i trochę się wytłukły. B6 to już amortyzator bardziej do zawieszeń sportowych – w normalnym świecie w zupełności wystarczy Ci B4.

                  Jeśli chcesz znać moje zdanie to wydaje mi się, że niezależnie od tego, którą opcję wybierzesz to nie będzie miało to większego znaczenia. Wszyscy producenci to już liga wyżej nad chińskim chłamem więc nie spodziewałbym się przygód – parametry pracy i żywotność będą zbliżone.

                  Ja osobiście chyba wybrałbym Bilsteina. Raz, że ma najlepszą cenę, dwa, że miałem z nim dobre doświadczenia i trzy – będzie żył w seryjnym, nie męczonym samochodzie i to na tylnej, mniej narażonej na hardkory osi.

                  1. radosuaf 21 stycznia 2015 o 10:47

                    OK, to pewnie kupię zestaw Bilsteina. Samochód jak najbardziej seryjny, ale raczej dość męczony – czymże jest upalanie wózka na równiutkim torze wobec tłuczenia 90% przebiegu po torowiskach tramwajowych w Poznaniu? :)

  10. Operator 22 stycznia 2015 o 10:40

    Żyć jakby miało się 20 lat :)

  11. Martyna 26 stycznia 2015 o 23:03

    Zgadzam się z Operatorem! :) a nawet i 18 ;)

  12. Łukasz 17 lutego 2015 o 14:18

    Tommy, kupiłeś może to pianino Yamaha Clavinova czy coś innego? :)

    1. Tommy 19 lutego 2015 o 08:00

      Ostatecznie zdecydowałem się na jakiś model Casio (chyba CDP 220R o ile dobrze pamiętam). Ma trochę mniej naturalne brzmienie od Yamahy ale na setupie Grand Piano daje radę.

      Nadrabia pełną klawiaturą ważoną i sporą ilością opcji do nauki ;)

      1. Łukasz 19 lutego 2015 o 09:49

        I jak Ci idzie? :) Pytałem o model, bo sam mam taką yamahę w domu :)

        1. Tommy 19 lutego 2015 o 09:51

          Póki co częściej ćwiczy Iza (zapisała się na kurs, ja lecę na książce i podglądaniu jej systemu szkoleniowego) ale umiem już zagrać w miarę płynnie jakieś trzy proste piosenki dla przedszkolaków (na dwie ręce) więc jest progres :) Idę w stronę bardziej skomplikowanych układów z przekładaniem palców ale powoli :)

          1. Łukasz 19 lutego 2015 o 16:51

            To trzymam kciuki, do jazzu coraz bliżej! ;)

            PS. Ja grałem od dziecka, a teraz bardzo rzadko siadam do pianina…

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *