Jak już wiecie, pod koniec ubiegłego roku wspólnie z Adrianem z bloga TorqueMad Mind wybraliśmy się do Monachium, żeby odstawić prentkiego Fiata 126 do jego nowego domu.

O maluchu możecie przeczytać tutaj, ale dziś chciałbym powiedzieć wam trochę o samej wyprawie – bo to, co początkowo miało być po prostu szybką, sprawną operacją typu „zawieź-wróć”, zamieniło się niechcący w całkiem sympatyczną, pełną ciekawych wrażeń trzydniową wyprawę.

Taką z piwem, macaniem wyścigowych BMW i gokartami.

Od początku jednak ;)

Kiedy w końcu udało mi się skończyć renowację malucha i zabrałem się za organizowanie jego transportu, pod uwagę brałem kilka opcji. Początkowo nastawiałem się na zapakowanie go na wypożyczoną lawetę lub wysyłkę poprzez zaprzyjaźnionego handlarza, ale później coraz poważniej rozważałem opcję wyprawy na kołach. Bo wiecie – męska przygoda, zew natury, zachody słońca oglądane zza kierownicy zbudowanego własnymi rękami maluszka i tak dalej.

Ot, taka typowa, motoryzacyjna idylla.

Po chwili zorientowałem się jednak, że mamy grudzień, właśnie spadł śnieg, a Monachium leży prawie tysiąc kilometrów od Bielska-Białej. Poza tym komfortowa prędkość przelotowa malucha to w porywach 80 kilometrów na godzinę, a na dokładkę posiada on ogrzewanie równie wydajne co polska służba zdrowia – w efekcie dość szybko dotarło do mnie, że to co w teorii brzmi jak świetna zabawa, w praktyce okazałoby się najpewniej równie zabawne co operacja prostaty.

Starym brzeszczotem do drewna.

Dwadzieścia godzin w niewygodnym fotelu, z gównianymi światłami, parującymi szybami i warczącą za plecami wiertarką udarową.

Zacząłem więc szukać lawety – i wtedy z nieba spadła mi Marta z MAN Truck & Bus Polska, która nieświadoma całej akcji wysłała mi mail z zapytaniem czy nie chciałbym przypadkiem przetestować przed kilka dni ich nowego modelu TGE. Zastanawiam się co musiała sobie pomyśleć kiedy bez specjalnego przekonania zapytałem ją, czy do TGE zmieści się Fiat 126, ale Marta okazała się na tyle wyluzowana, że kilka dni później mierzyliśmy już przestrzeń ładunkową i kombinowaliśmy jak zamocować malucha tak, żeby na pierwszym podjeździe nie wypadł przez tylne drzwi.

Niechcący odkryliśmy, że krótka wersja TGE została najwyraźniej zaprojektowana specjalnie do transportu prentkich Fiatów 126:

Między kołami malucha, a nadkolami TGE zostało około 1,5 centymetra luzu na stronę. Między przednią ścianą i tylną klapą zostało kilka centymetrów. Do tego szekle w podłodze były ustawione tak, że taśmy transportowe układały się idealnie między resorem i wahaczami. Jedynym utrudnieniem była konieczność użycia najazdów, żeby wjechać jakoś na pakę. No i wydostania się z malucha w trybie nascar (nie było szans, żeby po wjechaniu na pakę otworzyć drzwi).

To już jednak detale.

Najważniejsze, że plan działał i po dwóch godzinach spędzonych na pakowaniu wesoły, prentki autobus był  już gotowy do drogi.

I teraz tak – ponieważ TGE odebrałem dzień przed planowanym wyjazdem, nie miałem zbytnio okazji lepiej się z nim poznać. Wiecie – obwąchać się z jego gabarytami, wyposażeniem, poznać charakterystyki silnika, przyzwyczaić się do działania hamulców i tak dalej. Nie przejrzałem nawet materiałów prasowych, które dostałem na maila więc na dobrą sprawę nie wiedziałem nawet jaki silnik siedzi w ogóle pod maską.

Sprawdziłem to na spokojnie dopiero w Bratysławie.

W efekcie pierwsze „testowe” kilometry pokonywałem z zapakowanym na pakę maluchem. Na dokładkę w pełnej śnieżycy i na oponach wielosezonowych, a nie na typowej zimówce. Mimo to muszę przyznać, że od samego początku cholernie mi się to wszystko spodobało.

Po pierwsze,  bo dostałem wersję z absolutnie genialnymi, amortyzowanymi fotelami – takimi jak w typowych TIR-ach.

Miały nawet funkcję masażu (ocierającego się niebezpiecznie o erotyczny) i rozsuwane siedziska (bardzo podobne do tych montowanych w fotelach sportsitze od BMW). Oprócz tego na pokładzie miałem klimę, elektrykę, grzane lusterka, kierownicę z pełną regulacją i całkiem przyzwoity zestaw audio. Jeśli mam być szczery to trudno mi w tym momencie wymyślić coś, czego wyraźnie mi brakowało podczas tego kilkudniowego wypadu.

Przydałaby się jedynie systemowa blokada piosenek Mariah Carey.

Albo katapulta w fotelu pasażera.

Pomijając jednak opcjonalne systemy anty-Adrian, wnętrze prentkiego TGE wyglądało tak:

I nie była to wcale topowa wersja wyposażenia.

Na liście opcji można było pozaznaczać jeszcze naprawdę sporo haczyków – chociażby podgrzewaną kierownicę ze sterowaniem z przycisków czy bajerancką radio-nawigację z ekranem wielkim jak Teksas.

Idąc dalej – z dwóch dostępnych w tym terminie egzemplarzy testowych TGE zdecydowałem się na wersję z krótszym nadwoziem. Maluch mieścił się do niego na styk, a ponieważ mieliśmy w planie odwiedzić po drodze Monachium i Ingolstadt to wolałem mieć wóz, który będę potrafił zaparkować bez ingerowania w układ elementów lokalnej architektury. W efekcie trochę niechcący dostałem do testu wersję z najmocniejszym, prawie 180 konnym silnikiem, 6 biegową skrzynią manualną i napędem na tył.

Czyli dla mnie po prostu idealną.

A jak właściwie jeździ się TGE?

Szczerze mówiąc przez większość czasu czułem się jakbym prowadził nowego Golfa (i mimo, że mówię to ja, to należy traktować to jako komplement). Chodzi o to, że TGE, mimo swoich gabarytów jeździ jak typowy, niewielki hatchback – kierownica jest mała i gruba, układ kierowniczy działa bardzo mięsiście, widoczność z miejsca kierowcy jest genialna (lusterka również są wielkie jak Teksas), a do tego zawieszenie jest dość twarde.

No i te fotele.

To w ogóle jest ciekawe – dotąd samochody dostawcze kojarzyły mi się z wnętrzami robionymi z materiałów na poziomie plastiku z tych tanich zabawek sprzedawanych na odpustowych straganach.

Wiecie o co chodzi – plastiki i boczki o grubości papieru śniadaniowego, do tego zamocowane na minimalnej ilości kołków, wszędzie goły metal, przełączniki i regulacje działające tak, jakby za chwilę miały się rozpaść i tak dalej. Do tego wszystko śmierdzące ropą i dostającym się do kabiny pyłem. Tymczasem TGE wygląda w środku lepiej niż niejedno współczesne, miejskie autko. Autentycznie – plastiki są co prawda twarde, ale mimo wszystko całość wyglądała naprawdę cholernie dobrze.

W przeciwieństwie chociażby do Kiły, którą jeździłem na Cyprze, tutaj całość nie sprawia tak lipnego, depresyjnego wrażenia.

Jest twardo, prosto i solidnie – dokładnie tak jak moim zdaniem powinno być w aucie dostawczym.

Wracając jednak do samej wyprawy – do Bratysławy dotarłem późnym wieczorem więc pierwszego dnia po prostu otwarliśmy z Adrianem i Sylwią piwo, obejrzeliśmy Słoneczny Patrol (serio), pogadaliśmy trochę o książkach i poszliśmy spać (ja na kanapie gdyby ktoś bardzo chciał wiedzieć).

Nazajutrz zaś, po opierdzieleniu epickiej porcji jajecznicy na poczwórnym boczku, zabraliśmy TGE i wspólnie z Adrianem wyruszyliśmy nad Dunaj, żeby ogarnąć pierwszą, dokumentującą postój w Bratysławie sesję zdjęciową:

I teraz tak – na zdjęcia poświęciliśmy cały ranek i przedpołudnie.

Tego dnia, razem z Sylwią i Adrianem chcieliśmy wybrać się jeszcze na tor kartingowy i pozwiedzać starówkę, na której odbywał się właśnie świąteczny jarmark.

Dlatego też od razu po powrocie ze zdjęć postanowiliśmy przejrzeć materiały i zająć się ich wstępną selekcją/obróbką – tak, żeby wieczorem mieć więcej czasu na picie piwa i naśmiewanie się z Adriana, który w dość stronniczym głosowaniu został wybrany na kierowcę.

Jak zawsze podeszliśmy to tematu niezwykle poważnie – w kuchni wydzieliliśmy nawet specjalny, zaopatrzony we wszystkie niezbędne do edycji zdjęć sprzęty dział:

 

Co dalej – ponieważ byliśmy w trójkę, a TGE to wersja z dwoma fotelami, na wycieczkę po Bratysławie musieliśmy zabrać Adrianowe BMW. Chyba pierwszy raz od jakichś dziesięciu lat jechałem na tylnej kanapie – normalnie czyste szaleństwo.

W pierwszej kolejności postanowiliśmy wybrać się na wspomniane gokarty gdyż Adrian, ewidentnie nakręcony wizją skopania prentkiego tyłka na torze, przebierał nóżkami jak dziewczynka na widok pudełka pełnego szczeniaczków.

Na miejscu okazało się, że za niedługo na torze ma zacząć się jakaś impreza zamknięta, więc załapaliśmy się tylko na jedną, ostatnią tego dnia sesję. Ponieważ zostaliśmy dorzuceni do grupy lokalnych, wyposażonych w profesjonalne zamszowe buty miłośników ścigania, postanowiliśmy na starcie odpuścić przepychanie się z tymi świrami i zrobić sobie trochę miejsca, żeby pokręcić na spokojnie czasówki.

To wydawało się rozsądne.

Następnie w boksie pojawił się gość omawiający wszystkie te reguły dotyczące zakazu spychania przeciwników i unikania dobrej zabawy. Na całe szczęście myślał, że grupa to Słowacy (a ja nie miałem zamiaru wyprowadzać go z błędu, bo straszliwie przynudzał) więc w efekcie z jego dziesięciominutowego wykładu zrozumiałem tylko słowo „rychlo”.

Kiedy więc rozpoczął się wyścig, wziąłem się rychlo do wyprzedzania na pełnej bombie wszystkiego co się rusza.

W efekcie po chwili udało nam się przebić na dwie pierwsze pozycje. Rozdzieliliśmy się więc nieco, żeby się nawzajem nie blokować i zabraliśmy się za czasówki. Co ciekawe, mimo, że tor widzieliśmy pierwszy raz w życiu to i tak poszło nam całkiem nieźle:

Czasy najlepszych okrążeń wyglądały tak:

1. Podrzędny, nieco nadwymiarowy bloger motoryzacyjny z Bielska-Białej: 49,86 s

2. Adrian, znany również jako James May polskiej moto-blogosfery: 50,12 s

3. Najszybszy z lokalnych kierowców : 54,40 s

Okazuje się, że mój standardowy tryb ścigania znany jako „Kubica mode” (cokolwiek by się nie działo, nie odejmuj gazu) sprawdza się nie tylko na konsoli.

Idąc jednak dalej – ponieważ niedaleko odbywał się wspomniany wcześniej jarmark świąteczny, pozbieraliśmy swoje rzeczy i wybraliśmy się na starówkę, żeby spróbować lokalnej medoviny i wrzucić coś na ząb. Za sprawą panującego mrozu, gorąca medovina pachniała i wchodziła naprawdę wybornie, co może potwierdzić z resztą niezwykle entuzjastyczna mina naszego niepijącego kierowcy, Adriana:

Na jarmarku widziałem też psa w swetrze i nabyłem drogą kupna sporych rozmiarów kawałek piernika.

Później pozwiedzaliśmy jeszcze samą starówkę i okoliczne uliczki, porobiliśmy trochę zdjęć i udaliśmy się na kolację do pobliskiej, bardzo klimatycznej restauracji. Zupełne przypadkiem wybraliśmy z Sylwią taką z własnym browarem.

I bez żadnego podtekstu zamówiłem sobie zimne, lokalne, pszeniczne piwo:

Całe szczęście, że Adrian dostał do kolacji tępy nóż.

 

Do mieszkania wróciliśmy wieczorem i od razu zabraliśmy się za przygotowania do wyjazdu – ładowanie baterii, kompletowanie sprzętu i tak dalej.

W planie kolejnego dnia mieliśmy między innymi wizytę w MAN Center, a także zwiedzanie muzeum BMW w Monachium i muzeum Audi w Ingolstadt.

Z Bratysławy musieliśmy wyruszyć bardzo wcześnie. Po drodze mieliśmy kilka przygód, ale o tym opowiem Wam już w drugiej części relacji.

P.S. Mówiłem już, że widziałem psa w swetrze?

10 Komentarzy

  1. Piotrek 26 stycznia 2018 o 17:16

    E tam psa w swetrze… Moja sąsiadka ma psa, którego w mróz ubiera we wdzianko ZE SPODNIAMI. To dopiero niezwykły widok.

    1. Prentki 29 stycznia 2018 o 13:04

      Mam nadzieję, że nie rurki? :v

  2. Damian 26 stycznia 2018 o 20:52

    Szkoda ze wczesniej nie pisales ze bedziesz u mnie w monachium. Ja akurat wtedy bylem w Polsce :(

    1. Prentki 29 stycznia 2018 o 13:05

      Akcja była dość spontaniczna więc nie miałem jak wrzucić planu z wyprzedzeniem – może następnym razem, pewnie jeszcze nie raz będę kręcił się w tamtych rejonach ;)

  3. Ucando 7 lutego 2018 o 13:08

    Może napiszesz do tego poradnik – jak w paru krokach włożyć Malucha do MANa? Bardzo fajna wyprawa moim zdaniem, zabawa musiała być przednia. Aż zaczynam zazdrościć…

  4. TaTo 7 lutego 2018 o 23:04

    Panie Tomku A co to za wersja Fiata 126 W TLE ? Z wyglądu ELX/ELEGANT ale może coś przegapiłem?

  5. Centrum 9 lutego 2018 o 11:47

    Fajna wyprawa! Czekam na relacje z muzeów :) Pozdrawiam!

  6. GPS 10 lutego 2018 o 13:49

    Dobra to teraz sakramentalne pytanie kiedy następny 126p ?

  7. gsp24 22 lutego 2018 o 00:12

    Co ten maluch… gdybym nie zobaczył, to bym nie uwierzył o.O

  8. Michał z jedzze.pl 5 marca 2018 o 15:46

    Warto było tyle czekać na tak piękną, zruszająco relację. Poczułem się prawie, jakbym sam ładował tego malucha na pakę! :D

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *