Jest takie stare stwierdzenie, które mówi, że istnieją rzeczy niemożliwe do wykonania. Wszyscy o tym wiedzą i mają świadomość, że czegoś nie da się zrobić. Koniec i kropka.

Aż pewnego dnia przychodzi gość, który o tym nie wie i po prostu to robi.

Niestety ten typ ludzi umiera. Zanika w naszej kulturze pewna ogólna wielozadaniowość – gość, który poradzi sobie zarówno kiedy postawisz go przed betoniarką jak i wtedy, kiedy dasz mu do naprawienia teleskop Hubble’a staje się gatunkiem zagrożonym.

Kiedy byłem mały, a w rowerze zepsuł mi się hamulec, mój tata potrafił naprawić go w ciągu kilku minut. Tak samo potrafił wymurować ogrodzenie, wymienić rozrusznik w samochodzie, albo podłączyć piecyk gazowy w kuchni. Nie było przed nim rzeczy awykonalnych. Wszystko dało się zrobić, problemem były co najwyżej chęci i czas.

A dziś kiedy zapytasz jakiegoś dzieciaka, który kabel we wtyczce to masa, zrobi duże oczy po czym wyciągnie swojego iPada i będzie próbował znaleźć odpowiedź w Googlu. Jeśli się mu nie uda to załamie się i pewnie zostanie emo.

Za parę lat, kiedy taki gość złapie kapcia, w pierwszej chwili będzie się zastanawiał czy w salonie będą mieli taki sam kolor samochodu – musi przecież wymienić ten zepsuty na dobry. Potem zadzwoni do rodziców i poprosi ich o 40 tysięcy na nowe audi bo kółko się zepsuło. Najgorsze jest to, że pewnie je dostanie.

To jest przerażające.

Nigdy nie było mnie stać na porządny samochód. Z reguły jeździłem wynalazkami równie sprawnymi co stu pięćdziesięciokilogramowa nastolatka z klubu fanów panierki KFC. Każdy samochód miał ze mną ciężkie życie, bo nie użytkowałem go w sposób zgodny z zaleceniami producenta. A to musiało się odbijać na trwałości.

Jednak brak pieniędzy rozwinął u mnie jedną bardzo pozytywną cechę – nie bałem się wsadzić łap w mechanizmy, których działania w najmniejszym stopniu nie pojmowałem.

To taki rodzaj znajomości z kobietą, tyle że niepowodzenie nie grozi kopniakiem w krocze.

Jeśli nawalił mi gaźnik to nie miałem specjalnych oporów przed tym, żeby go rozebrać i popsuć jeszcze bardziej. W końcu i tak nie miałem pieniędzy na nowy gaźnik, a tym bardziej na oddanie samochodu do mechanika.

Skutkowało to z reguły tym, że po kilku godzinach oraz kilkunastu urwanych sprężynkach i zapadkach zaczynałem łapać zasadę działania urządzenia i z pomocą opatrzności bożej jakimś cudem udawało mi się je złożyć do kupy. Zawsze zostawało mi parę śrubek, ale zakładałem, że są zbędne.

Czasem nawet zdarzało się, że tak „naprawione” urządzenie działało.

Czasem.

Przeważnie jednak nie działało więc i tak musiałem uzbierać pieniądze na nowe. Jednak kiedy awaria się powtarzała byłem już na tyle sprytny, że mogłem ją usunąć bez urywania sprężynek.

Z czasem nauczyłem się naprawiać silniki, używać spawarki, pistoletu lakierniczego, a nawet układać płytki. Wciąż problem sprawia mi jednak skomplikowany proces wieszania zasłon i wrzucania wczorajszych skarpetek do kosza na pranie.

Żeby to opanować trzeba urodzić się kobietą, albo mieć homoseksualną naturę. Każdy facet ma zakodowany przez ewolucję wstręt do tych czynności.

Mimo ciągłego obcowania z instalacją elektryczną, substancjami chemicznymi i narzędziami o niebezpiecznych tarczach, nożach i płomieniach, wciąż nie muszę podcierać tyłka łokciem, ani przyjmować pokarmu przez rurkę – to niekwestionowany sukces.

Mam tylko nadzieję, że kiedy doczekam się własnych dzieci, będą one potrafiły wymienić samodzielnie baterie w pilocie od telewizora, kiedy tata poprosi.

I dlatego też z pewnością nigdy nie kupię iPada.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *