W życiu każdego kierowcy przychodzi taki moment, że dźwięk ryczącego silnika przestaje być dla niego atrakcyjny. Na dłuższą metę robi się nieco męczący. Spora rzesza mężczyzn specjalnie jednak zakłada do samochodów przelotowe układy wydechowe, tylko po to żeby zagłuszyć zrzędzenie swojej żony opowiadającej z prawego fotela, że jadą za szybko, hamują za późno, a ta torebka w Orsayu była słodka.

Ewolucja jednak dała nam nowe narzędzie obrony – radio samochodowe z CD.

Radio jak radio – z reguły ma jakieś guziki, których funkcji nikt normalny nie zrozumie i odchylane gniazdo na płyty CD nigdy nie działające jak należy. Ale nie o samym radiu chciałbym Wam dzisiaj powiedzieć.

Muzyka.

Do tej pory za szczyt profanacji uważałem utwory w stylu polskiej muzyki filmowej, albo innych hitów które doskonale podsumował Michał Milowicz w filmie „Chłopaki nie płaczą”.

Jestem nawet w stanie zrozumieć fanów klasycznego, głośnego (słuchanego obowiązkowo na radiu firmy Medion z allegro) „upcy dupcy plum plum plum” w wykonaniu różnego rodzaju gości noszących koszulki ze smokiem i włosy na żelu.

Gdybym to ja jeździł starą astrą z klepiącymi zaworami i stukającym na każdej dziurze zawieszeniem, też wolałbym je czymś zagłuszyć. Ja jednak wybrałbym do tego nieśmiertelnego Westbama, ale to już inna kwestia…

Od kiedy termin „muzyka” zaczął oznaczać dla mnie coś więcej niż czołówkę z serialu McGyver, doszedłem do wniosku, że nie da się jej zamknąć w pudełka „Dobra muzyka”, „Zła muzyka” i „Hana Montana”.

Są takie gatunki muzyki, których jakość powinno określać się na podstawie współczynnika samobójstw słuchaczy. Dawałbym nawet dodatkowe punkty za użycie w tym procesie różnych narzędzi. System jest bardzo prosty:

Załóżmy, że dziesięć osób słucha w samochodach tej samej piosenki Justina Bimbera. Pięć z nich ginie na skutek zakrztuszenia się wymiocinami, jedna ucieka, a cztery popełniają samobójstwo waląc z gazem w podłodze w przydrożne drzewo.

Za zadławienie dajemy jeden punkt, ucieczka zero, a drzewo dwa. Bieber dostaje trzynaście punktów, a wytwórnia płytowa na pudełkach musi umieszczać naklejki z zielonym znaczkiem w kształcie fiuta.

Potem ten sam test robimy z jakimś kawałkiem Magdaleny Tul. Dziewięć osób ginie podcinając sobie żyły tempym gumowym dywanikiem, a jedna wbija sobie oko rozgrzaną zapalniczkę.

Dywanik liczymy za trzy, zapalniczka ze względu na jedno oko, pół punkta. W sumie mamy dwadzieścia siedem i pół i czerwonego fiutka na pudełku.

Na podstawie fiutkowego rankingu można robić ogólnoświatowe notowania i listy przebojów -w końcu nasi polscy artyści mieli by szanse na wygranie eurowizji, a ze względu na widowiskowość, transmisję oglądało by pięćset miliardów ludzi, kaczka i jakiś jamnik.

Zawsze żyłem w przekonaniu, że określenie muzyki POP pochodzi od terminu „pee or poo”. Kiedy ostatnio ktoś uświadomił mi, że tu wcale nie chodzi o fekalia, a o muzykę „popularną” odkryłem dlaczego w podstawówce wszystkie dziewczyny omijały mnie z daleka.

Po prostu nigdy nie byłem popularny. Jednak u progu epoki Joli Rutowicz i Lady Gagi uznaję to za niesamowitą zaletę.

Kiedyś przypadkiem trafiłem na kawałek „Pearls” nagrany przez Angelique Kidjo, Josha Grobana i Carlosa Santanę. Od tego momentu odkryłem, że nawet coś co nie przypomina Westbama może nadawać się do słuchania. Potem była fascynacja Pachelbelem, Bachem i Pavarottim. Z reguły połączenie muzyki klasycznej, z gościem który jeździ starym BMW i za danie wykwintne uznaje przypaloną jajecznicę z boczkiem wywołuje dość specyficzne spojrzenie osób trzecich, ale pokazuje zarazem najbardziej zagadkowe oblicze muzyki.

Jakiś czas temu pojechałem na szybkie zakupy do osiedloiwego sklepiku. Ze względu na braki w świeżym odzieniu, zabrałem stary, szary dres. Kiedy wysiadłem pod sklepem z mojego starego BMW, a z radia bił utwór „Luna” Alessandro Safiny, kobieta przechodząca obok zrobiła minę na tyle wymowną, że aż odruchowo sprawdziłem czy niechcący ostatnio nie wypierdziałem jakiejś dziury w kroku.

Stereotypy są okrutne…

…ale nie tak bardzo jak człowiek, który krzyczał „BIS!” na koncercie Edyty Górniak…

1 Komentarz

  1. Leniwiec Gniewomir 30 lipca 2013 o 16:30

    No, ciekawe. Eklektyczne dość. Ja generalnie mam ciężkie uczulenie na cały gatunek uprawiany przez Westbama, więc powstrzymam się od wypowiedzi, ale reszta – zdecydowanie ciekawocha. Sam akurat jestem rockowo zorientowany (choć po usłyszeniu mojej ejtisowej plejlisty, na której króluje Japan z nieodżałowanym Mickiem Karnem na basie, a zaraz po nich mamy Duran Duran i boginię Kate Bush można  w powyższą deklarację nie uwierzyć), w aucie zazwyczaj gra mi Antyradio (czasami puszczają coś, czego nie wciągam, ale lubię, jak mam w samochodzie muzę przeplataną przekazem słownym) a gdy wyjeżdżam poza jego zasięg zazwyczaj w odtwarzaczu ląduje płyta "Noże" Olafa Deriglasoffa. Polecam, Krzysztof Ibisz.

    Tylko kto to jest Magdalena Tul???

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *