Pomimo, że od pierwszej klasy podstawówki zmuszany byłem do brania udziału w niezwykle nieudolnej farsie, jaką inni zwykli nazywać „nauką matematyki”, nawet dziś mam problem z obliczeniem mojej pensji netto i stwierdzeniem, który kredyt hipoteczny zrujnowałby mnie najbardziej dotkliwie. Podejrzewam, że spora w tym zasługa faktu, iż większość lekcji matematyki spędzałem ukryty za postawioną na ostatniej ławce książką, z twarzą przyklejoną do zeszytu i strużką śliny cieknącą mi z ust.

Nieliczne momenty kiedy nie spałem, poświęcałem na malowanie siusiaków w zeszycie kolegi albo grę z nim w „go”, w które to grać jak na ironię nauczyła nas nauczycielka Polskiego (Przypadek? Nie sądzę.)

Efekty mojej matematycznej ignorancji są widoczne po dziś dzień. Oczywiście jak większość ludzi mających problem z mnożeniem zasłaniam się twierdzeniem iż posiadam naturę humanisty – wszystko jednak wskazuje na to, że oznacza to po prostu tyle, że mój mózg pracuje równie wydajnie co chorujący na padaczkę, niewidomy operator koparki.

Gdybym rzeczywiście był takim humanistą, na którego staram się pozować wiedziałbym przynajmniej w jakich ramach czasowych zamyka się renesans. Ja tymczasem jestem w stanie stwierdzić co najwyżej, że w tym okresie ludzie zwykli nosić głupie czapki i strzelać do siebie z miłości.

Wracając jednak do samej matematyki – jak już kiedyś wspominałem matematyka jest kobietą bezduszną. Nie toleruje ona najmniejszych nawet pomyłek. Jeśli walniecie byka w wypracowaniu o jakimś strzelającym do siebie gościu w kaszkiecie to w najgorszym wypadku ktoś uzna Was za dyslektyka (za moich czasów mówiło się debila) i świat Wam wybaczy.

Albo uzna to za przejaw buntu przeciwko uciskającym naród normom i szablonom, po czym okrzyknie Was twórcą nowego nurtu w sztuce i sprawi, że już po Waszej śmierci malowane przez Was siusiaki będą się sprzedawały po kilka baniek.

Jeśli jednak podczas obliczeń matematycznych postawicie nie tam gdzie trzeba chociażby jeden malutki przecinek, wszytko trafi szlag, a potem do Waszego mieszkania wpadnie CBA, Krzysztof Rutkowski i Zbigniew Łuczyński z programu Uwaga, który będzie zadawał Wam dziwne pytania o Wasze pieniądze i numer telefonu Zbigniewa Kręciny.

Ponieważ jako upośledzony matematycznie dzieciak powinienem był spędzać mnóstwo czasu na zajęciach dodatkowych i korepetycjach, ja z premedytacją spędzałem go biegając po boisku, wpadając na różne rzeczy na rowerze i w przekomiczny sposób upadając na twarz (co nawiasem mówiąc niespecjalnie pomagało w poprawie matematycznych właściwości mojego mózgu). Kiedyś tak przydzwoniłem w beton, że pod wpływem fali uderzeniowej mózg prawie wyszedł mi uszami. Mam naprawdę sporo farta, że dziś nie mam pyska jak mops.

Albo studzienka kanalizacyjna.

Owszem – w moim wypadku zdecydowanie bezpieczniej byłoby siedzieć całymi dniami nad książkami w stylu „I ty możesz zostać Stephenem Hawkingiem” ale podejrzewam, że aby osiągnąć poziom pozwalający mi choćby na bezstresowe wydawanie reszty w Lidlu, musiałbym spędzić nad książkami przynajmniej połowę dzieciństwa.

Gdybym jednak zamiast biegać po boisku faktycznie siedział nad książkami, po jakimś czasie wyglądałbym jak młodociana wersja Wojciecha Manna. Owszem, grube dzieciaki zdecydowanie trudniej uprowadzić ale obawiam się, że na tym zalety tego typu postury się kończą.

Poza tym w wyniku bardziej i mniej widowiskowych upadków na pysk, moje szanse na zostanie nowym Stephenem Hawkingiem były nieporównywalnie wyższe niż w wypadku gdybym całymi dniami siedział nad książkami i stawiał przecinki nie tam gdzie trzeba.

Gdybyście widzieli w jaki sposób potwierdzałem istnienie grawitacji, dziwilibyście się mojej mamie, że w ogóle wypuszczała mnie z domu bez tej wielkiej gumowej piłki, w której ludzie turlają się za pieniądze po pobliskim jeziorze.

Tak więc wolałem więc mieć problemy z dodawaniem, ale za to mnóstwo czasu spędzać na tym co sprawiało mi największą radość i pozwalało rozwijać inne wartościowe dla mnie umiejętności. Takie jak na przykład wspinanie się po drzewach, budowanie skoczni rowerowych z kupki liści i kawałków starej skrzynki po owocach albo podpalanie torebki z psią kupą przed drzwiami sąsiada.

Wracając jednak do sedna tematu – kiedyś wspominałem już o tym, że matematyka mimo wszystko jest bardzo ważna dla motoryzacji. Że gdyby nie ona nie mielibyśmy idealnie zestrojonych zawieszeń, zapasu momentu obrotowego i działających poprawnie wycieraczek. Teraz jednak, leżąc jak zwykle pod moim Fordem i zastanawiając się jak wspawać kolejny element podłużnicy tak, żeby nie pozbawić się brwi doszedłem do wniosku, że ta matematyczna nieudolność ma również wiele zalet.

Zastanówcie się sami – gdybym potrafił dodać do siebie kilka cyfr, już dawno doszedłbym do wniosku, że to co wyrabiam jest zupełnie pozbawione sensu. Nie mógłbym żyć ze świadomością, że bilans się nie zgadza, a każda wydana na ten stary kabriolet złotówka bolała by mnie bardziej niż kopniak w krocze.

Zacząłbym wybierać płyn chłodniczy marki grosik i chińskie, bieżnikowane opony. A potem kupiłbym sobie jakiegoś koreańskiego kompakta z turbodoładowanym silnikiem o pojemności puszki piwa i obchodził się z pedałem gazu równie delikatnie co ze śrubokrętem podczas strojenia głowicy w moim starym Commodore.

Stałbym się potworem.

Statystycznym, szablonowym szarakiem kupującym spodnie do garnituru w sklepie Auchan.

Kto wie, może nawet zaczęliby dzwonić do mnie Ci ludzie od sondaży?

Albo ktoś z Familiady zadawałby mi na ulicy pytania o lamy i owce.

Co więcej – podejrzewam, że za jawną defraudację uznałbym również Wasze działania związane z kupowaniem różnego rodzaju części tuningowych za co zacząłbym jawnie Was nienawidzić. Troszczyłbym się również o budżet i moją przyszłą Emeryturę dlatego opowiadałbym się za budowaniem kolejnych fotoradarów i ustawianiem ograniczeń prędkości mających ukrócić te Wasze nieefektywne finansowo harce.

A jako emeryt w godzinach szczytu jeździł za darmo autobusem po ziemniaki.

Na drugi koniec miasta bo tam są kilka groszy tańsze.

Ostatnio wszelkie kampanie społeczne namawiają młodych ludzi, żeby Ci wybierali kierunki ścisłe, ale ja coś Wam powiem – takie głupki jak ja też się czasem przydają. Może i nie potrafimy budować przyszłości, ale z całą pewnością wiemy jak sprawić żeby była trochę bardziej kolorowa.

10 Komentarzy

  1. Vein 8 kwietnia 2013 o 21:28

    Kurdę, mam magistra inżyniera z polibudy, ale w dzieciństwie nabijałem sobie nogi na gwoździe, rozpędzałem się do 70km/h na rowerze z największej górki w okolicy i zdecydowanie bardziej wolałem ganiać za piłką niż sumować i "przestawiać przecinki". Ja po prostu umiałem jakoś te liczby składać do kupy tak, że na końcu wychodziło co powinno.

    Teraz, mimo moich ewidentnych zdolności matematycznych i tak robię się w konia, bo kupuje twardszy stabilizator, tylko po to, żeby podczas montażu usłyszeć coś takiego:

    Mechanior: Ale po co to zakładać?

    Ja: Bo auto będzie się lepiej składać do zakrętów.

    M: Ale coś takiego już jest zamontowane.

    J: Ale ten nowy jest twardszy.

    M: To i tak nic nie da.

    Pierwsza rozjechana kalkulacja, skoro mechanik mówi, że nic nie da. A było takich więcej…

    1. banita 8 kwietnia 2013 o 23:42

      albo zmien mechanika i zrob to sam xD

      1. Tommy 9 kwietnia 2013 o 07:47

        Chyba machanik miał na świadectwie z matmy lepszą średnią niż Ty ;]

        1. Vein 9 kwietnia 2013 o 21:20

          banita – Zmieniłem i teraz robię wszystko sam :D

          Tommy – istnieje pewne prawdopodobieństwo, jednak jeżeli skonkludować inercję zmiennych środowiskowych oraz ciąg przyczynowo-skutkowy, po czym użyć rozkładu Lagrange'a w aproksymacji decymalnej, wątpię ;)

           

          1. Tommy 10 kwietnia 2013 o 07:34

            Czy mi się wydaje, czy Ty właśnie próbowałeś sprzedać mi jakiś kredyt hipoteczny? ;}

             

  2. Jurek 8 kwietnia 2013 o 22:08

    Jako człowiek z rzekomymi zdolnościami matematycznymi (na maturze z rozszerzonej matmy ponoć miałem jakiś horrendalny wynik, dla mnie to tylko zwykłe dwie cyferki…), który mnóstwo czasu poświęcił na obliczenia, ale i beztroskie niszczenie narzędzi w garażu mogę powiedzieć tak: wiem ile kosztuje zestaw farby podkładowej i właściwej do pomalowania podłogi auta, ile trzeba wypłakać na uszczelkę pod głowicą, ile trzeba zapłacić za olej do silnika, ale… Ni cholery nie potrafię zsumować wszystkich kosztów poniesionych podczas remontu własnego najlepsiejszego auta (mam wszystkie paragony i faktury w teczce), a także przeszkodę nie do pokonania sprawia mi obliczenie spalania paliwa w tym aucie. Nie wiem skąd to się bierze, nawet nie chcę, świat bez tego jest ciekawszy.

    Aczkolwiek fajnie czasem zrobić coś przydatnego w życiu wykorzystując ów doświadczenia z matmą, a to wymiary reperaturki, a to minimalna średnica śruby do kanału najazdowego, czy wiele, wiele innych rzeczy.

    1. Tommy 9 kwietnia 2013 o 07:47

      Jurek – ponieważ wpis dotyczy również humanistów postanowiłem wyjaśnić Ci to zagadnienie w stylu absolwenta kierunku psychologia. Ta Twoja pozorna niemoc w kalkulacjach dotyczących samochodu jest pierwszym etapem motoryzacyjnego uzależnienia i nazywa się wyparcie. Kolejne etapy to:

      Gniew: "kurrrrw**** ja już to pieee****, nie ładuje więcej kasy do tego trupa! Zaś się półośka urwała do chu****"

      Negocjacje: "no dobra, jak już tyle w niego wpakowałem to już kupię tego supersprinta. Ale tylko jeszcze to i już więcej nic nie dokładam!"

      Depresja: "już dawno powinienem był go sprzedać i kupić kombi w dieslu jak normalny człowiek…"

      Akceptacja: "I chu* z tego, że się nie opłaca – lubię tego dziada!" A potem jeb w kup teraz i piąty komplet alufelg ;}

      1. Pan Jan 9 kwietnia 2013 o 09:25

        No ja już doszedłem dm akcpetacji, a auto już prawie na złom zawoziłem :>

        1. Tommy 9 kwietnia 2013 o 09:33

          Eee, to teraz już masz z górki… Najgorzej to mają miłośnicy francuzów, bo im się często samochody na drugim etapie zawieszają ;}

      2. Jurek 10 kwietnia 2013 o 10:40

        Uwielbiam szufladkowanie… :D

        Przez blisko 10 lat interere w starych złomach jestem w stanie utrzymywać etap akceptacji. A jak coś faktycznie mnie wpieni to zostawiam szrota pod kocem, czeka na dni dobroci, tak lepiej.

        Niemniej jednak fajnie pośmiać się z sąsiada, któremu przezajebiaszczy Prius, czy inne pudełko wzięło i padło, przez co przechodzi przez ów szufladki, na trzeciej zazwyczaj kończywszy ;).

         

Pozostaw odpowiedź Pan Jan Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *