W życiu bym nie przypuszczał, że łączenie ze sobą dwóch kawałków metalu może być tak cholernie wciągającym zajęciem.

Owszem – stukanie się z kumplami puszkami z piwem zawsze znajdowało się w moim odczuciu po tej radosnej stronie ludzkiej egzystencji, ale po kilkunastu takich stuknięciach z reguły rano budziłem się na innej planecie, (która sądząc po bijącym z nieba blasku znajdowała się jakieś trzy kilometry od słońca) z huczącą betoniarką w głowie i naładowaną bigosem oraz burrito sokowirówką w miejscu gdzie jeszcze wczoraj zdawać by się mogło miałem żołądek.

Ale teraz wymyśliłem coś znacznie lepszego.
I nie chodzi tu bynajmniej o żadne kolorowe tabletki na receptę.

Do rzeczy – wczoraj (w sumie trochę niechcący) kupiłem sobie nową, własną i absolutnie, skrajnie oraz totalnie perwersyjnie czerwoną spawarkę marki Bester.

Jest to niewielki migomat przypominający trochę radziecką lodówkę turystyczną skrzyżowaną z przyrządem do reanimacji.

Działa zarówno na 230 jak i 400 volt, choć póki co ze względu na stan instalacji elektrycznej w domu ta druga opcja wyłącza prąd na piętrze z częstotliwością około dziesięciu razy na minutę (strasznie to niebezpieczne jeśli Wasza dziewczyna ogląda akurat coś na FoxLife). Do czasu aż nie kupię mocniejszego bezpiecznika jestem skazany więc na spawanie poza godzinami, w których w TV lecą różnego rodzaju seriale.

Wyobraźcie sobie jednak co się działo kiedy zostałem w garażu sam na sam z nową zabawką i nie miałem pod ręką niczego co nadawałoby się do pospawania.

Po tym, jak koło garażu zaczął kręcić się pies mojej dziewczyny, termin „nagły atak spawacza” nabrał zupełnie nowego znaczenia.
Miał fart, że klamra przewodu masowego nie chciała się trzymać ogona.

Na początek testów wygrzebałem sobie z szafki kawałek metalowej rurki, którą kupiłem w zamierzchłych czasach do uzupełnienia pękniętego odcinka wydechu i zacząłem wypróbowywać na niej wszystkie dostępne ustawienia spawarki. Oczywiście do pudełka była dołączona instrukcja obsługi ale, że od urodzenia mam trzycyfrowy iloraz inteligencji (z przecinkiem, ale zawsze) oraz zarost i nadwyżkę testosteronu, postanowiłem jak nakazała natura zdać się na własny geniusz oraz legendarny już męski spryt i wdzięk.

Po godzinie miałem już więc jakieś dziesięć poważnych poparzeń ciała, przepaloną na wylot koszulkę, która wtopiła się w skórę na brzuchu, oraz metalową breję uzupełnioną sterczącymi z niej kawałkami drutu spawalniczego, która jeszcze chwilę wcześniej była metalową rurką (tak powstał Jeż Zbigniew).

Nadal jednak nie miałem pojęcia do czego służy jakiekolwiek pokrętło, że o kolorowych przełącznikach podpisanych „A” i „B” nie wspomnę. A najlepsze było to, że (jak okazało się jakieś pół godziny później) pokrętło manometru odkręcało się w prawą, a nie lewą stronę więc tak naprawdę przez bite pół godziny próbowałem spawać bez osłony gazowej będąc przekonanym, że to butla jest prawie pusta albo, że odpowiednie ustawienie tej spawarki wymaga chirurgicznej precyzji, błogosławieństwa papieża i opłaconej karty wędkarskiej.

To naprawdę fajna sprawa. Udało mi się już przerobić stół warsztatowy tak, aby bez problemu zmieścił się w moim niewielkim garażu, a do tego wytrzymał ciężar jakiegoś postawionego na nim silnika. Wygląda świetnie, spawy o dziwo budzą zaufanie, a ja mam już milion nowych pomysłów na wykorzystanie mojej nowej spawarki.

Mojej nowej spawarki!

Dobra, dobra – starczy już tego dobrego.

Chcę przebudować nieco układ wydechowy w moim BMW, wymienić w nim progi oraz reperaturki nadkoli, wstawić nowe tylne podłużnice w cabrio, wyspawać sobie drążek do ćwiczeń połączony z ramą do treningu brzucha i masę innych rzeczy, które do tej pory znajdowały się wyłącznie w kategorii „kiedyś sobie kupię…”.

Moja własna spawarka.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *