Lubię motocyklistów.

I nie mówię tego tylko dlatego, że nie będę musiał ich oglądać przez najbliższe pół roku.

Owszem – zdaję sobie sprawę, że motocykliści to w dużej mierze faceci po trzydziestce noszący obcisłe skórzane spodnie. No ale z drugiej strony, umówmy się – ktoś kto siada na rozpędzającym się do trzystu kilometrów na godzinę kawałku metalu wyłącznie dla zabawy ma prawo zwyczajnie mieć coś nie tak z głową.

Naprawdę lubię motocyklistów.

Podziwiam ich za to, że poświęcają wszystkie te samochodowe wygody i kompromisy po to aby móc bez ograniczeń smakować czystej mocy, prędkości i frajdy z pokonywania kolejnych zakrętów. No bo pomyślcie sami – motocykliści to ludzie, którzy wydali ogromne z punktu widzenia statystycznego człowieka pieniądze na coś, co przez większość czasu jest absolutnie bezużyteczne, niepraktyczne, głośne i w swej specyficznej formie kompletnie popierdolone.

To moi idole!

Chłopaki na przekór żonom, nadopiekuńczym rodzicom i zdrowemu rozsądkowi zrobili coś, co większość społeczeństwa bez chwili wahania określa mianem „głupota” albo „nieodpowiedzialność”. To tak jakby ktoś wydał trzydzieści tysięcy złotych na napełnienie miejskiego basenu misiami Haribo tylko po to, żeby skoczyć sobie do niego na główkę. Musicie przyznać, że to kompletnie absurdalne i pozbawione jakiegokolwiek sensu – i co się z tym wiąże, fajne.

Cholernie fajne.

Jeździłem w życiu na paru motocyklach. Zaczęło się od własnej motorynki, później były różnej maści Simsony, Jawy, Aprilla Touareg, crossowe Kawasaki KX, nieco bardziej cywilizowane KTM LC650 i pewnie parę innych dwukołowych wynalazków o których zdążyłem już zapomnieć. Jedynie ziejąca mocą motorynka należała do mnie – jak podejrzewam tylko dlatego nie siedzę dziś na wózku inwalidzkim, a gruba pielęgniarka o imieniu Zuzanna nie karmi mnie plastikową łyżeczką opowiadając przy tym o swojej ulubionej brazylijskiej telenoweli. Jeździłem już po leśnych duktach, pokonywałem spore hopki z prędkościami rzędu kilkudziesięciu kilometrów na godzinę.

Robiłem nawet pokazy przed spacerującymi turystami latając w tę i we w tę z podbitym przednim kołem, a oni wyrażali swój zachwyt wymachując radośnie swoimi kijkami od nart i krzycząc coś równie radosnego, czego jednak nie słyszałem z powodu ryczącego na potęgę wydechu Higashi

(Przebijały się jakieś krzyki z „chu” – wydaje mi się, że skandowali „Hip hip! Hurra!” ale nie jestem pewien)

Jak nietrudno się domyślić zdarzały się także i gleby. Kiedyś, gdy wypierdzieliłem się na starej Yamasze TT ta okazała się ona tak ciężka, że podniesienie jej zajęło mi z dwadzieścia minut. Było to o tyle trudne, że jej jeden bok leżał na mojej nodze.

Straciłem wtedy chyba z 4 litry wody.

Co jednak istotne – nigdy, ale to przenigdy nie wsiadłem na żaden ścigacz. I nie wsiądę. I nawet powiem Wam dlaczego.

Istnieje pewna grupa przedmiotów, które w mojej ocenie są przeznaczone dla mądrych ludzi.

Na przykład myśliwce F16. Prawda jest taka, że w przypadku myśliwców o ich ograniczonej grupie docelowej doskonale wiedzą również wojskowi dowódcy, dlatego istnieje bardzo małe prawdopodobieństwo, że w kokpicie któregoś z nich zasiądzie człowiek mogący wpaść na pomysł aby przelecieć sobie z prędkością dwóch machów przez środek miasta na wysokości 30 metrów.

Albo postrzelać flarami w gołębie.

Motocykle – szczególnie te szybkie, należą w mojej ocenie do tej samej grupy co F16 i dlatego jestem święcie przekonany o tym, że nie powinienem ich używać. Nie obawiam się tego, że okażą się za mocne, za szybkie w stosunku do umiejętności czy coś w ten deseń. Ja po prostu zdaję sobie sprawę, że gdybym miał pokonać krętą górską drogę na czymś co generuje setkę szybciej niż Bill Gates to już po kilku zakrętach musiałbym wyciągać szyszki z tyłka.

Po prostu nie mógłbym się oprzeć zestawieniu przyczepności, dźwięku i absurdalnych przyspieszeń.

Nie miałbym umiaru.

Nie miałbym również rozwagi.

I co się z tym wiąże nie miałbym szans dożyć trzydziestki.

Szybki motocykl wymaga ogłady. Rozsądku. Umiejętności przewidywania wydarzeń. Dojrzałości. Tak się składa, że nie mam żadnej z tych cech, dlatego póki co wszystkie okazjonalne kontakty z motorami ograniczam wyłącznie do czegoś czym można wypierdzielić się w lesie lub na łące, a nie na asfaltowej drodze przy prędkości 250 kilometrów na godzinę.

To taki naturalny mechanizm obronny.

Kiedy jednak widzę, że jakiś ścigacz pojawia się w moim wstecznym lusterku zawsze odsuwam się, żeby mógł sobie bezstresowo jechać dalej – dla niego moje BMW pod względem dynamiki przypomina głaz i zwyczajnie zdaję sobie z tego sprawę. Jakoś niespecjalnie boli mnie, że on sobie jedzie dalej, a ja nadal wlokę się w korku za jakimś Ikarusem. Motocykliści to naprawdę fajne chłopaki (dziewczyny oczywiście też, choć niestety są w mniejszości).

Czasem nawet mi pomachają…

5 Komentarzy

  1. Jurek 24 października 2012 o 21:30

    Trochę stereotypowe patrzenie…

    Od lat bodaj 5… No, pięciu, jak w gębę strzelił mam przyjemność użytkować rzekomo pierdzipęda pod dumną dla mnie nazwą 'Jawa 50 typ 20'. Sam wyremontowałem od a do z blachę, pomodziłem silnik i nawet 75km/h byłem w stanie tym polecieć. Byłem, gdyż obecnie nie miałem potrzeby testować prędkości maksymalnej. Wtedy miałem lat zawrotne 15, gdy zacząłem zabawę.

    Potem przyszło prawko kat. B, zacząłem mieszać jazdę na moich pięknych 2 kółkach z piękną szpachlą spod znaku FSO (zgrozo najcięższe 70 koni, w dodatku w dieslu), a od roku 31 letni 125p. Tyle liczb, oznaczeń, dupereli mniej znaczących. Bardziej interesuje mnie to, po co motocykliści jeżdżą? Na swoim przykładzie powiem właśnie, że dla tzw. funu, radochy. Fajnie szkolić technikę jazdy na czymś, co zostawia niebieską chmurę dymu z tyłu. Raz tak nawet przy…waliłem tylnym kołem w krawężnik, cud że prowadziłem parcha w poślizg. Tak, na takim pierdzipędzie też można się zabić. Wszystkie licealne odreagowania były czynione na Jawerce, dzielnie to znosiła. Wiosną, latą, jesienią i zimą. Na śniegu też fajnie się tym kręciło kółeczka, aczkolwiek to było bezcelowe.

    Tak samo bezcelowe jak dla innych jeżdżenie autem dla przyjemności, dla szkolenia swojej techniki jazdy, pokonywania serpentyn, wyczucia auta przy bocznych poślizgach. 

    A ile się nauczyłem z mechaniki na tych 50 centymetrach sześciennych, to już moje. 

    Bo w motocyklach też może być pasja, radość i wszystko to, co jest w samochodach. No może poza tym odczuciem, kiedy w deszczowy, wietrzny dzień człowiek zamyka się do kabiny pojazdu.

    Aaaaaaale, równie dobrze może być dziwactwo. W tym miejscu pozdrowienia dla tych, którzy oddają swoje auta do naprawy do serwisów, nie próbując własnych sił. Ktoś powie, że postęp techniczny, ale… Czy ktoś wam każe brnąć w ten postęp plastiku, komputerów i innych systemów myślących za kierowcę…?

    I dalej będę jeździł starymi parchami. 4 i 2 kołowymi. Bo sam je naprawię w znacznej części, bo dadzą mi wiele radości. I nie ważne czy będzie to MZ, czy Fiat 131. Będzie zajebisty/-a, bo ma w sobie duszę.

    Dziękuję za uwagę.

  2. Tommy 25 października 2012 o 07:28

    "Ktoś powie, że postęp techniczny, ale… Czy ktoś wam każe brnąć w ten postęp plastiku(…)?" – i Jurek pozamiatał ;] Święte słowa stary.

  3. Marek 25 października 2012 o 20:46

    Ja się natomiast nie do końca zgadzam z Jurkiem. Oczywiście klasyki są świetne, ale stwierdzenie, że ktoś jeździ nowym autem czy motocyklem tylko dlatego, bo koniecznie idzie z duchem czasu, albo boi się sam go naprawiać, mija się z prawdą. To już niestety jest kwestia praktyczna.

    Stare auto chcesz podłubać w weekend, albo letni wieczór. Bo lubisz to robić i chcesz się za miesiąc pochwalić efektami swojej pracy. Nowsze kupujesz po to, żeby nie walczyć z nim rano, kiedy spieszysz się do roboty, albo jedziesz na wakacje.

    Z motocyklami jest podobnie. Sezon jest na tyle krótki, że nikt nie chce go zmarnować. Wracasz z roboty, odpalasz i jedziesz na miasto spotkać się z chłopakami. Nie każdy ma tyle czasu co ty i uwierz mi, że wielu zazdrości ci Jawki i Fiata. Tak to jest, że jak jesteś młody to masz dużo czasu i mało hajsu, a potem odwrotnie. Jest rodzina, robota do późna i motor, który od roku stoi rozgrzebany w garażu.

    pozdro!;)

  4. Tomasz 29 października 2012 o 20:37

    Z tym lataniem po lasach też trzeba uważać. Parę lat temu, nie daleko od Ciebie koło Żywca kumpel trochę zbytnio pszyszarżował na KTM w lesie i skończyło się źle ~ złamany kręgosłup i niestety cmentarz…..

  5. Jurek 1 listopada 2012 o 21:13

    Marek. To, że stare, to nie znaczy że się psuje. Naprawdę. 40, 30, 20, a nawet jeszcze 10 lat temu (to ostatnie miałem szczęście doświadczyć, jeśli inni doświadczyli więcej, gratuluję i zazdroszczę, bez ironii) tzw. życie garażowe tętniło pełnią życia. Był czas na zrobienie grilla i wypicia flaszki z sąsiadem z garażu, przy okazji naprawiając auto. Teraz? No albo praca-dom, albo auto u mechanika, rzadko kto próbuje własnych sił, niestety. Troszkę odbiegłem od tematu, aaaaale… Dawniej auta tez produkowali na porządnych podzespołach (gaźnik i aparat zapłonowy przez 20 lat w moim 125p był praktycznie nieruszany, dopiero ja to ruszyłem, żeby zaspokoić własną nieposkromioną ciekawość). Tylko teraz się mówi, że polonez jest lipny, bo jest i już, a seria aut z wadami fabrycznymi i tak jest dobra, bo błąd zawsze zdarzyć się może przecież!

    W zeszły weekend miałem wybór, pokonanie blisko 200km trasy z 4 osobową rodziną Citroenem C2, a polonezem caro. Wybrałem to drugie. Tym pierwszym dzisiaj się przejechałem pierwszy raz w życiu, wyboru zdecydowanie nie żałuję, wręcz przeciwnie.

    Taki temat niestety można ciągnąć w nieskończoność, każda ze stron będzie bronić do upadłego swoich racji.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *