Muszę przyznać, że jestem mile zaskoczony. Po ostatnim wpisie dotyczącym parkingowych praktyk onanistycznych (klik) otrzymałem masę pełnych ciepła i empatii maili i wiadomości zawierających takie słowa uznania jak „ty pedale”, „jebaj się” albo „wracaj do gimnazjum szczylu”.

To niezwykle budujące, że moje felietony dotarły nawet do mniejszości homoseksualnych, które przyjmując mnie do swego grona życzą mi udanego pożycia seksualnego oraz spełnienia marzeń w postaci powrotu do lat młodzieńczych, które tak ciepło wspominam.

Co więcej – okazuje się, że mój blog zyskuje czytelników nie tylko w środowisku skrajnych feministek z pomorza poruszających się na co dzień żółtymi Hondami Civic bez instalacji LPG (o nich było tutaj), ale i wśród pewnej części szczęśliwych posiadaczy samochodów Opel Astra Classic, którzy używają dźwigni hamulca ręcznego częściej niż tej służącej do uruchamiania kierunkowskazów.

To doprawdy bardzo miłe.

Zawsze kiedy otrzymuję tak wiele słów uznania, od razu mam ochotę napisać coś nowego, aby wszystkim za to wsparcie podziękować. Dziś miało więc być o Oplu Astra, z którym to miałem kiedyś przyjemność nieco obcować ale, że przede wszystkim cenię sobie rzetelne dziennikarstwo (o którym nie mam zielonego pojęcia) postanowiłem najpierw wyjaśnić kilka kwestii związanych z ostatnim felietonem.

A więc tak – wszyscy zauważyliście, że w tekście dotyczącym używania hamulca ręcznego do nieskoordynowanego miotania się po ośnieżonym parkingu dość wyraźnie zaznaczyłem moją awersję do tego zjawiska. Nie wszyscy jednak zwrócili uwagę na to, że nie piętnuję tu samego procederu tylko łączenie go z terminem „Drift”, a co się z tym dalej wiąże – także z motorsportem i szeroko rozumianą jazdą sportową.

Bo widzicie – mnie niespecjalnie przeszkadza to, że ludzie spędzają wolny czas na obracaniu się tu i ówdzie swoimi samochodami. Sam przecież to robię i podobnie jak większość z Was uważam, że to świetna zabawa.

Jedziecie sobie jak gdyby nigdy nic osiedlową uliczką, dodajecie gazu, wyrzucacie tył na wahadło i sruuuu!

Z łobuzerskim uśmiechem na ustach rozjeżdżacie jakiegoś psa, albo wpadacie na ogrodzenie bądź jakiś krawężnik krzywiąc przy tym wahacz i drążki kierownicze (to było nieco ironiczne odniesienie się do pomysłów poruszania się niekontrolowanymi poślizgami po zatłoczonych osiedlowych uliczkach – tak zaznaczam, jakby się ktoś nie zorientował).

Pod tym względem puste parkingi są lepsze, bo jedyną rzeczą jaką możecie tam rozjechać podczas chaotycznego obracania się wokół własnej osi jest uzbrojony w czarny kubrak oraz krótkofalówkę Pan Roman z ochrony, który to będzie biegał za Wami i radośnie wykrzykiwał w Waszym kierunku wyrazy solidarności z mniejszościami homoseksualnymi i ciepłokrwistymi masażystkami pracującymi przy drodze krajowej numer 1 Pszczyna-Tychy.

Tak naprawdę uważam, że spędzanie wolnego czasu na takich zabawach jest świetne i dużo ciekawsze niż dajmy na to – skakanie do dźwięków finezyjnych jak hałas wiertarki udarowej w zlokalizowanym w jakiejś zapleśniałej piwnicy klubie. Dużo fajniej jest spotkać się ze znajomymi na jakimś placu i śmiejąc się z głupka, który na 200 metrowym pustym placu w coś przywalił porozmawiać trochę o silnikach i ostatniej kraksie Roberta Kubicy.

To naprawdę fajna forma spędzenia czasu i podpisuję się pod tym obiema rękami.

Niemniej jednak twardo obstaję przy tym, że próba idealizowania tej zabawy twierdzeniem, że to trening umiejętności albo jakaś forma sportowej jazdy jest debilizmem nie mniejszym niż piłowanie sprężyn brzeszczotem w celu poprawienia bezpieczeństwa i jakości prowadzenia samochodu.

Ciągnąc za ręczny można co najwyżej nauczyć się bajerancko zawracać pod biedronką – jeśli ktoś jednak uważa, że ta umiejętność pozwoli mu pokonywać zakręty jak Alain Prost, albo wyprowadzać samochód z poślizgu na drodze szybkiego ruchu to wybaczcie, ale przypomina to trochę wiarę w jednorożce i równość obywateli wobec prawa.

Druga istotna sprawa – Ci z Was, którzy przeczytali tylko pierwsze kilka zdań tekstu, a potem sapiąc i rzężąc jak diesel na mrozie rzucili się z furią do pisania dżihadowego komentarza przeoczyli najwyraźniej fakt, iż wcale nie próbuję tu idealizować samochodów tylnonapędowych (które jednak nie ukrywam bardzo lubię).

Owszem – uważam, że jeśli już w ogóle mamy łączyć z czymś słowo „drift” to wypadałoby aby ów coś posiadało przynajmniej napęd przekazywany do tej właściwej części samochodu. Mimo wszystko nie uważam jednak aby obracanie się wokół własnej osi starym BMW 316 po parkingu zasługiwało na miano driftingu.

Co więcej – nie uważam również by, podobnie jak w przypadku ośki była to jakakolwiek forma treningu ani też by mogłoby to zrobić na kimkolwiek wrażenie większe niż powtórka świątecznego odcinka „Rodziny zastępczej”.

Aby dało się z jazdy poślizgiem wynieść jakieś mogące uratować nam kiedyś życie nauki konieczny jest jeden niezwykle istotny składnik, którego niestety na pod sklepowym parkingu nie znajdziemy.

Prędkość.

Dopiero kiedy samochód porusza się ze sporą prędkością można moim zdaniem mówić o czymś takim jak nauka kontrolowania poślizgu. Nie będę tu z siebie robił Senny czy Loeba bo jestem pod tym względem krótki jak moja kariera naukowa – powiem tylko, że sporo się ujeździłem dość mocną przednionapędową Fiestą XR2i i w niejedną bandę w swoim krótkim życiu już przypierdoliłem. Z natury dość opornie przyjmuję jakąkolwiek wiedzę, jednak z tych wszystkich przygód wyniosłem pewną dość cenną naukę – jeśli ośką chciałem szybko bądź lekko nadsterownie pokonać jakiś zakręt po śliskiej nawierzchni, zawsze musiałem wpaść w niego z nieco za dużą prędkością i później robić coś co nijak miało się do tych parkingowych praworęcznych doświadczeń.

I teraz uwaga bo to będzie motto i zarazem puenta (z dedykacją dla tych, którzy nadal nie odróżniają ślizgania się na butach od jazdy figurowej).

Do kontrolowania ośki w poślizgu nie służy prawa ręka, tylko lewa noga.

Ręce służą do trzymania kierownicy, a nie miętoszenia drąga.

Dziękuję i Merry Kissmyass.

12 Komentarzy

  1. Beddie 12 grudnia 2012 o 12:43

    Idealne podsumowanie :) Ja aktualnie mam pierwszą zimę od dawna za sterami FWD, jeszcze dość mocnego, bo 180KM. Ostatnio byłem w hipermarkecie na zakupach, widziałem tam łebka w gólfie czy, który z wielką pasją wahlował prawą ręką jak w gimnazjum pod prysznicem. Troszkę później spotkałem się z owym mistrzem wjeżdżając dość dynamicznie na ślimaka między dwoma ulicami (dla ludzi z Krakowa – między powst śląskich, a kamieńskiego, w górę), gdzie było na tyle ślisko, że zarówno mi w Alfie jak i miszczowi w Golfie rzuciło tyłem na zewnątrz. Ja po chwili zabawy pt przytrzymywanie auta w poślizgu wyprostowałem auto i zatrzymałem się na światłach. Wtedy zauważyłem, że Golf stoi wbity przodem w bandę… zewnętrzną. Cóż, może dobrze, że ręcznego używam głównie na postoju lub do okazjonalnie do zacieśnienia podczas parkowania ;)

  2. TurboDymoMan 12 grudnia 2012 o 13:14

    Co racja to racja!
    się gówniarze z technikum samochodowego w starych golfach i zagazowanych BMW3 w lat 90’tych strasznie zagotowali przy temacie driftingu!

    całymi miesiącami swoimi rdzawymi sprzętami obracali się na ręcznym przez osiedlowym GSS Społem, Biedronką, dyskoteką w remizie (niepotrzebne skreślić) mówiąc lalkom w białych kozaczkach, że są „drifterami”, a teraz jakiś Tommy im cały image zburzył! :)

  3. makdrajwer 12 grudnia 2012 o 19:18

    A ja dzisiaj lawetą przeleciałem bokiem rondo na Cieszyńskiej . Oczywicie na ręcznym. Ale nie użyłem do tego prawej ręki bo … ręczny mam z lewej strony :)

    Jestem zdecydowanie za kręceniem kółek na parkingach bo każda godzina za kółkiem podnosi doświadczenie o godzine. I zmniejsza strach przed śliskim. Wpadłem kiedy w poślizg ok. 16 metrowym zestawem i wtedy te wszystkie kontry pod tesco uratowały mi tyłek.

    Raz tylko miałek okazje naprawde podriftować ( a przynajmniej popróbować ) Mustangiem 5,0 w manualu. On nie potrzebował ani deszczu ani recznego.

  4. Serdak 12 grudnia 2012 o 20:57

    Tommy umiesz pisać też lewą ręką? nigdy sie nie chwaliłeś :)

    1. Tommy 12 grudnia 2012 o 20:59

      Prawą piszę normalnie, a lewą mi od razu tłumaczenie na hebrajski wychodzi… ;]

  5. Parzych 12 grudnia 2012 o 21:30

    Jak zwykle świetny tekst, znowu mało lapka nie osmarkałem ze śmiechu… :D

  6. Szczypior 12 grudnia 2012 o 21:49

    Olololo, dzisiaj „dzięki” ręcznemu i mojemu nieogarowi spowodowanemu (chyba) spowolnieniem przepływu impulsów (przez temperaturę, to na pewno była temperatura!) między neuronami a kończyną dolną prawą mało co nie pocałowałem Golfa II i latarni. Skończyło się tylko na przykrawężnikowym śniegu, chociaż nie zdziwię się jak jutro znajdę Almerkę z negatywem na prawym przednim kole. Chyba pomyślę o wprowadzaniu nowych trendów… asymetria, tak, to jest to!

    Tak swoją drogą to jechałem po palmę…

  7. wuner 17 grudnia 2012 o 10:54

    Spośród wspomnianych komentarzy pod poprzednim felietonem, najbardziej i tak rozbawiło mnie wielce merytoryczne stwierdzenie, że w przednionapędówce można wyratować się z poślizgu korzystając z rękawa…
    Sytuacja hipotetyczna – 80 kmh/h, ślisko, zakręt, płużenie. No kurna, jak mi ktoś powie, że ciągnięcie za drąga pomoże mu się uratować w takiej sytuacji, to na swojej twarzy poczuje resztki spożywanego przeze mnie niedawno śniadania.
    Od zawsze jeżdżę przednionapędówkami, dawno temu (gdy byłem młodszy, głupszy, miałem mniejszy samochód, który ze sportem miał więcej wspólnego, niż jedynie nazwę wersji wyposażenia i, co najważniejsze, nie był wyposażony w NIEWYŁĄCZALNE ESP &%$@^!&^$@& jego mać) też ślizgałem się pod Tesco, Auchanem, Sarnim Stokiem itede. Ślizgałęm się, zaznaczam. Czego mnie to nauczyło? Hmm, w zasadzie jedynie tego, że jak masz popękane pancerzyki obudowy linki ręcznego, to zaciąganie go nawet na kilka sekund w temperaturze -15 stopni może spowodować jego zablokowanie. Tak, to była dobra zabawa i… tyle.
    I tak serio, chciałbym zobaczyć tego, który z niekontrolowanego poślizgu przednionapędówką wychodzi na ręcznym. Jak tylko o tym myślę, odruchowo zaczynam nucić piosenkę „Great balls of fire”…

  8. Wisznia 23 lutego 2017 o 15:30

    Nie znam się, to się wypowiem.

    Odniosę się do części tekstu gdzie padło stwierdzenie, że ciąganie drąga to nie trening oraz, że do trenowania potrzeba prędkości.

    Sobiesław Zasada swojej książce pt. „Szerokiej Drogi” wręcz namawia kierowców, by pośmigać po zaśnieżonym placyku, bo uwaga: na ośnieżonej nawierzchni można symulować poślizg przy zdecydowanie niższej prędkości oraz przy większym czasie na reakcje.

    Tu nie chodzi, by po takim „treningu” piłować na ręcznym w zakrętach (no może czasem, przed jakimiś płaskimi 18). Tylko wtedy można sobie uświadomić takie coś jak bezwładność auta, oraz że nie umie się trzymać kierownicy i ma się chujową pozycję na fotelu, która spowalnia czas reakcji i przez co można zrobić innym kuku.

    1. Tommy 24 lutego 2017 o 07:39

      Wszystko jest spoko o ile traktujesz taką parkingową masturbację jako próbę obycia się z samochodem, odruchami itd. Problem w tym, że większość takich drifterów uważa, że zrobienie pięciu kółek wokół budki z wózkami na zakupy obliguje ich do zapierdalania setką po mieście i notorycznego targania za ręczy bo „przecież umiem jeździć”.

      „W razie czego się bez problemu wyratuję – wiele razy ćwiczyłem to pod biedronką”.

      A potem oglądam na necie zdjęcia tych samych drifterów ściąganych ze znaków, słupków i drzew.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *